Mąż doszedł do wniosku, iż jestem złym gospodarzem po rozmowie z mamą

polregion.pl 16 godzin temu

Zdecydował, iż jestem złą gospodynią – po naradzie z mamą

Z Krzysztofem wzięliśmy ślub nieco ponad rok temu. Wcześniej chodziliśmy ze sobą prawie trzy lata i wydawało się, iż znamy się na wylot. Okazało się jednak, iż prawdziwą próbą nie są wyznania przy księżycu, ale wspólne życie pod jednym dachem. Wcześniej mieszkaliśmy osobno – ja w Krakowie, on u rodziców na przedmieściach. Z zasady byłam przeciwko zamieszkaniu przed ślubem. Uważałam, iż jeżeli ktoś kocha, to poczeka. Krzysztof poczekał. Niestety, na więcej cierpliwości go nie starczyło.

Gdy tylko zaczęliśmy żyć razem, romantyka zniknęła. Pozostały rachunki, sprzątanie i niekończące się pretensje. Najboleśniejsze były te nie tylko od męża, ale i od jego mamy.

Krzysztof jest porywczy, uparty i, jak się okazało, dość staroświecki. Według niego kobieta nie powinna tylko pracować, ale być uosobieniem wielorękiej bogini: ugotować barszcz, umyć podłogi, wyprasować pranie i jeszcze uśmiechać się jak z reklamy.

Próbowałam tłumaczyć, iż żyjemy w XXI wieku, iż ja też mam pracę, zmęczenie, choroby. Nie mogę zamieniać się w sprzątaczkę po ośmiu godzinach przed komputerem. On tego nie słyszał. Dla niego było oczywiste: sprzątanie to obowiązek kobiety, tak samo jak gotowanie.

Pierwsze miesiące starałam się milczeć. Cierpiałam, wierząc, iż to tylko okres adaptacji. Sprzątałam, jak umiałam, gotowałam, czasem zamawiałam jedzenie, gdy nie zdążyłam. Ale pewnego dnia Krzysztof wrócił z pracy, mroczny jak burzowa chmura, usiadł w kuchni i, choćby nie patrząc mi w oczy, powiedział:

„Porozmawiałem z mamą… i doszliśmy do wniosku, iż z ciebie żadna gospodyni. Nie starasz się. Trzeba częściej sprzątać i gotować porządnie. Tak jak ona.”

Zamarłam. To nie tylko zwykłe niezadowolenie – on skonsultował się z mamą, przedyskutował mnie z nią i wydali wyrok. Podobno się nie nadaję. Nie spełniam wymagań. Źle sobie radzę.

A czy to nie ma znaczenia, iż dokładam się do połowy domowego budżetu? Że pracuję na pełnych obrotach i też chciałabym wracać do czystego mieszkania, gdzie nikt mnie nie urabia, tylko czeka z ciepłą kolacją – ale nie ode mnie, tylko dla mnie?

Narzeka, iż u mnie wszystko „nie tak jak u mamy”. Oczywiście, iż nie tak. Jego mama ma emeryturę, wolny dzień, żadnych deadlinów ani korporacyjnych spotkań. Ja żyję w wiecznym biegu. Ale się staram. Wczoraj stałam przy garnkach dwie godziny, a on stwierdził, iż kotlety „nie mają takiej skórki, jak trzeba”.

On zresztą nie spieszy się z rzeczami, które należą do jego obowiązków. Żarówka w przedpokoju nie działa już trzeci tydzień. Zacieka kran – i nic. Ale według jego logiki to „drobiazgi”. Za to kurz w pokoju? To już katastrofa.

Pewnego dnia straciłam cierpliwość i zaproponowałam mu kompromis: rzucam pracę i zostaję idealną panią domu. Gotuję, sprzątam, prasuję koszule. Pod warunkiem, iż on wtedy pokrywa wszystkie wydatki.

Na co odpowiedział:
„A dlaczego niby mam cię utrzymywać za darmo?”

Czyli chce idealną żonę – ale bez inwestycji. Żeby pracowała, sprzątała, gotowała, uśmiechała się i jeszcze była wdzięczna za prawo mieszkania z nim. A jeżeli nie – cóż, rozwód. Bo on, jak twierdzi, nie widzi innego wyjścia.

A ja nie widzę sensu w dalszym ciąganiu tego związku. Miłość to nie to samo co niewolnictwo. Jestem gotowa na kompromisy, ale nie na samounicestwienie. Nie jestem jego sprzątaczką, darmową kucharką i już na pewno nie tematem do rodzinnych narad z mamą. Jestem kobietą. I zasługuję na szacunek. A nie na reprymendy od męża, który wciąż nie dorósł.

Idź do oryginalnego materiału