Matka natychmiast przejrzała teściową i ostudziła jej ambicje.

polregion.pl 3 tygodni temu

Mama w mig przejrzała zamiary teściowej i skutecznie pohamowała jej ambicje.

Dług to ciężki kamień u szyi, ale dziesięć razy gorzej, gdy wierzyciel bez przerwy wpycha ci pod nos swoje „dobrodziejstwo”, domagając się wiecznej wdzięczności. Ja, Kinga, i mój mąż, Marek, zawsze staraliśmy się żyć na własną rękę, unikając pożyczek. Ale jego matka, Jadwiga Stanisławówna, uparcie narzucała się z pomocą, tylko po to, by później wiecznie przypominać, jak nas „uratowała”. Te monologi milkły tylko wtedy, gdy znowu „pożyczała” nam pieniądze. choćby gdy Marek zwracał jej dług punktualnie, znajdowała pretekst, by się pochwalić: „Widzicie, nie trzeba było iść do banku, do tych złodziei z lichwiarskimi odsetkami, mama was wybawiła!” Mieszkamy w małym miasteczku pod Poznaniem, a ta gra w „dobrodziejkę” zatruwała nam życie.

Gdy przyszło do kupna mieszkania, stanowczo odmówiłam pomocy teściowej. Szansa pojawiła się po śmierci mojej babci. Zostawiła mamie mieszkanie, które ta sprzedała, dzieląc pieniądze między mnie i siostrę. To była prawie połowa potrzebnej sumy. Ale Jadwiga Stanisławówna natychmiast oznajmiła, iż dołoży resztę – pod warunkiem, iż mieszkanie będzie na jej nazwisko. Zaniemówiłam: „Dlaczego na panią?” – spytałam. „A na kogo? To ja daję pieniądze!” – warknęła. Nie wytrzymałam: „Moja mama też dała. Może będziecie współwłaścicielkami?” Teściowa poczerwieniała: „Ty sobie żarty stroisz?” – „Nie” – odparłam. – „Kupimy mieszkanie i wpiszemy na siebie. A pańskie pieniądze nie są nam potrzebne. Kredyt hipoteczny to nie koniec świata, byle tylko nie być pańskim wiecznym dłużnikiem.”

Na tym etapie już nie milczałam, jak dawniej, i nauczyłam się odpowiadać teściowej jej własnym tonem. To ją wkurzało, więc narzekała przed rodziną, iż synowa „całkiem się rozpuściła”. Mimo to wepchnęła Markowi pieniądze, ignorując nasze protesty. Wrócił do domu zmieszany: „Przepraszam, wziąłem od mamy forsy. Zaczęła mnie męczyć twoją ‘nieugiętością’ i tymi rozmowami o kredycie.” Westchnęłam tylko: „No dobrze, będziemy się kłaniać i dziękować.” Ale nie miałam pojęcia, co nas czeka.

Po wpłaceniu swojej części, Jadwiga Stanisławówna uznała się za gospodynię. Narzucała, jakie tapety wybrać, jakie meble kupić i gdzie ustawić kanapę. „Ta prysznicowa kabina do wywalenia, przywiozę wannę. Mi w wannie wygodniej, a i dzieci wam się urodzą, gdzie je będziesz kąpać?” – rozkazywała. Odpieraliśmy jej „rady”, ale to była walka z wiatrakami. Gdy mieszkanie było już urządzone, zażądała kluczy „na wszelki wypadek”. Czułam, jak kipi we mnie złość, ale zgodziłam się, by uniknąć awantury. To był mój błąd.

Pierwszego niedzielnego poranka obudził mnie dziwny hałas w kuchni. W półśnie, w samej koszulce, powlókłam się tam i zastygłam: teściowa przestawiała naczynia w szafkach. „Co pani robi?” – wykrztusiłam. Zamiast odpowiedzi pisnęła: „Bezwstydna! Nie możesz szlafroka narzucić?” Moja cierpliwość pękła: „A po co? To mój dom! Mogę chodzić choćby nago! A pani czego zapomniała w mojej kuchni?” – „W twojej?” – warknęła. – „A kto dał na nie pieniądze?” Nie wytrzymałam: „Nie pani! Kuchnię opłaciła moja mama. Pani forsą jest łazienka, to tam sobie rządź!” Marek, zbudzony krzykami, złapał się za głowę i uciekł do sypialni, zostawiając nas same.

Zrozumiałam, iż sama nie dam rady, i wezwałam posiłki – moją mamę, Ewę Kazimierównę. Zamknęłam się w łazience i szeptem wyłożyłam sytuację. Po pół godzinie zadzwonił dzwonek. Teściowa, jak gdyby nigdy nic, otworzyła: „O, Ewa Kazimierówno, z torbami? Jaka niespodzianka!” Mama, bez ceregieli, odparła: „Samej nudno, postanowiłam u dzieci pomieszkać ze dwa tygodnie. W końcu ja też dałam na to mieszkanie, mam prawo. A pani tu po co?” Teściowa się zmieszała: „Ja… tak tylko wpadłam, zobaczyć.” – „Co?” – nie odpuszczała mama. – „Tę kabinę, którą pani chce usunąć? Mnie się ona podoba. A pani wanna pewnie jeszcze z PRL-u. Podzielmy się: pani starą wannę, ja wezmę kabinę z radiem!”

Mama nie dawała teściowej dojść do słowa, aż ta zrozumiała, iż ma do czynienia z równym przeciwnikiem. Zaczęła się wycofywać: „No, świekruchno, po co się kłócić? Chodźmy na kawę do tej knajpy za rogiem, pogadamy spokojnie.” Wyszły, a my z Markiem, przeżegnawszy się, wreszcie zaczęliśmy dzień. Nie wiem, o czym mama rozmawiała z teściową, ale od tamtej pory Jadwiga Stanisławówna zaprzestała najazdów. Nie zjawia się bez zapowiedzi, nie wciska „porad” i mówi do mnie uprzejmie, bo wie, iż moja mama jej nie odpuści.

Serce śpiewa mi z tej małej wygranej, ale niepokój zostaje. Teściowa wciąż chowa urazę i czuję, iż czeka na moment, by przypomnieć o swoim „dobrodziejstwie”. Ale teraz wiem: moja mama to moja twierdza. Jedną rozmową postawiła ją w ryzie, broniąc naszego domu i prawa do życia po swojemu. Jestem jej za to wdzięczna, ale w głębi duszy boję się, iż Jadwiga Stanisławówna jeszcze spróbuje odzyskać władzę. Ale ja jestem gotowa – z mamą za plecami nie dam się.

Idź do oryginalnego materiału