Ranek przywitał mnie ciszą. Zwykle Weronika, moja mama, budziła mnie łagodnym głosem przed śniadaniem, ale tego dnia jej nie było. Otworzyłem oczy i zrozumiałem — odeszła. Na zawsze. Szafa stała pusta, jej znoszone buty nie czekały przy progu, a łóżko było starannie poskładane w kącie. Na kuchennym stole widać było kartkę, samotną jak jej serce. Zamarłem, patrząc na nią, i wszystko we mnie się zerwało.
Stałem pod drzwiami domu opieki w zapomnianej przez Boga wiosce pod Łodzią, zaciskając pięści, by powstrzymać drżenie. Przez zaparowaną szybę dostrzegłem ją — moją matkę, postarzałą, zgarbioną, samotnie stojącą przy oknie. Kiedyś wybrałem nowe życie z żoną, odtrąciłem ją, jedyną, dla ulotnego szczęścia. Teraz ból zdrady toczył mnie od środka. Jak mogłem tak postąpić z tą, która dała mi życie?
Ojciec opuścił nas, gdy byłem dzieckiem. Odszedł bez słowa, zostawiając mamę samą. Miała zaledwie trzydzieści lat, była piękna i pełna sił, ale zamiast nowego życia wybrała mnie. Oferowano jej małżeństwo, obiecywano dostatnie życie, ale pod jednym warunkiem — by porzuciła syna. Odmawiała bez wahania. Jej wyborem byłem ja. Weronika pracowała jako piekarka w lokalnej cukierni, brała podwójne zmiany, by opłacić nasze skromne mieszkanie i moją naukę. Jej ręce, zawsze czerwone i spuchnięte od ciasta, nigdy nie znały spokoju. Ale nie narzekała. Nigdy.
Pamiętam, jak wracała z nocnej zmiany, stawiała czajnik i wyjmowała ciepłą bułkę. Czasem, gdy spóźniali się z wypłatą, patrzyła, jak jem, i dopiero potem zjadała okruszki. Byłem za mały, by zrozumieć: bała się, iż zostanę głodny. Jej miłość była bez granic. Była moim całym światem. „Nigdy nie wyjdę za mąż — mówiła — bo nikt nie będzie mógł cię skrzywdzić.” I wierzyłem, iż z taką mamą nikogo więcej nie potrzeba.
Mimo trudów moje dzieciństwo było szczęśliwe. Mama nie spała nocami, jadła resztki, a zawsze się uśmiechała. Wszystko się zmieniło, gdy cukiernię zamknięto, a jej palce spętał artretyzm. Każdy ruch sprawiał jej straszny ból, ale pracy nie mogła znaleźć. Nikomu nie była potrzebna. Kończyłem wtedy szkołę i dorabiałem w sklepie: sprzątałem, nosiłem skrzynie, stałem przy kasie. Płacili mi produktami i drobnymi, ale zbierałem na leki dla niej. Wiedziałem, jak cieszy się z moich sukcesów, więc uczyłem się najlepiej. Po maturze z wyróżnieniem dostałem się na prestiżową uczelnię w Łodzi. Wyruszyliśmy tam, licząc na nowy początek.
W mieście wszystko się układało. Dorabiałem w restauracji i na magazynie, pieniędzy starczało na życie. Dostaliśmy pokój w akademiku, a ja starałem się dodać mamie otuchy: zabierałem ją do teatru, kupowałem sukienki, pokazywałem miasto. Uśmiechała się, ale widziałem, jak ból w dłoniach nie mijał. Wszystko było dobrze, dopóki nie spotkałem jej — dziewczyny, która odmieniła moje życie.
Nazywała się Kinga. Poznałem ją na drugim roku. Piękna, pewna siebie, z bogatej rodziny, wydawała się nieosiągalna. Koledzy zazdrościli, iż zdobyłem taką dziewczynę. Nasz związek mnie porwał i niedługo Kinga zaproponowała wspólne życie. Nie byłem gotowy, ale postawiła ultimatum: razem albo koniec. Zgodziłem się. U niej mieszkać nie mogliśmy — rodzice byli przeciw mnie, synowi zwykłej piekarki. Został nasz pokój w akademiku.
Nie przedstawiłem Kingi mamie. Wstydziłem się. Moja matka, wykończona latami pracy, i matka Kingi — elegancka dama z perfektnym manicure. Czułem, iż postępuję podle, ale nie umiałem się powstrzymać. Pewnego wieczoru postanowiłem z nią porozmawiać. Wiedziałem, co zrobię. Wyrzucę ją.
„Mamo, poznałem dziewczynę. Będziemy razem mieszkać” — zacząłem, unikając jej wzroku.
„Synku, jak cudownie! Kiedy mnie z nią poznasz?” — głos jej drżał z radości.
„Nie teraz… A gdzie ty zamieszkasz?”
Zawahała się. Widziałem, jak gasną jej oczy.
„Wrócę do wioski. Pomieszkam u ciotki Hanny” — odparła cicho.
„Ale na jak długo? I czy za darmo?” — naciskałem, choć wiedziałem, iż ciotka, samotna i zgorzkniała, raczej nie przyjmie jej z otwartymi ramionami.
„Nie martw się, synku. Ciotce będzie miło. A ty oszczędzaj, dbaj o siebie i swoją dziewczynę.”
Widziałem jej ból, ale miłość do Kingi zaślepiła mnie. Wysłałem mamę w nieznane, choć nie miała ani grosza, ani zdrowia. Położyłem się spać, a rano jej już nie było. Wyszła cicho, zostawiając kartkę:
„Marcin, nie martw się o mnie. choćby nie zauważyłam, jak dorosłeś. Rozumiem, iż się za mnie wstydzisz, i nie złoszczę się. Powiedz swojej dziewczynie, iż nie masz matki — będzie łatwiej. Bądź szczęśliwy, synu. jeżeli coś, jestem u ciotki.”
Łzy paliły oczy. Wiedziałem, iż błąka się gdzieś, chora i bezdomna, ale Kinga już się pakowała. Wzięliśmy ślub i, ulegając jej wpływowi, nie zaprosiłem matki. Wmawiałem wszystkim, iż utonęła. Lata mijały, praca mnie pochłonęła i nie szukałem jej.
Gdy urodziła się nasza córka, zrozumiałem, co to znaczy być rodzicem. Wyznałem Kindze prawdę. Wpadła w furię:
„I co, teraz będziesz jej szukał? A jak przywlecze tu swoje choroby? Pomyśl o dziecku!”
„Kinga, to jej wnuczka. Muszę wiedzieć, czy żyje.”
Zacząłem szukać. Ciotka Hanna zmarła niedługo po naszym wyjeździe, więc mama nie mogła być u niej. Nikt we wsi jej nie widział. W desperacji pojechałem nad naszą rzeczkę, gdzie razem budowaliśmy karmnik. W nim znalazłem list:
„Marcin, jeżeli to czytasz, znaczy, iż mnie szukałeś. Jestem w domu opieki 'Jutrzenka’, niedaleko twojej uczelni. Widziałam cię — byłeś szczęśliwy, nie chciałam przeszkadzać.”
Pojechałem tam, nie wierząc, iż była tak blisko. W domu opieki powiedziano mi, iż znalezły ją zimą na ulicy, gdzie żebrała. Moja matka — żebraczką? Nie chciałem w to wierzyć. WW pokoju stała teraz przy łóżku, patrząc na mnie tak samo jak wtedy, gdy byłem mały, a jej dłonie, choć zniszczone, wciąż były gotowe mnie przytulić.