Śniłam o szczęściu, planowałam przyszłość, a otrzymałam jedynie zniewagi!
Nazywam się Ewa Kowalska i mieszkam w Toruniu, gdzie ciche uliczki kryją się w cieniu majestatycznych kamienic. Na spotkaniu klasowym, po 20 latach, znów spotkałam Piotra. Stał przede mną, nieco bardziej muskularny, z potarganymi włosami, ale jego oczy – duże, głębokie, pełne tej samej tęsknoty – znowu mnie przenikały, tak jak kiedyś. Zaprosił mnie do tańca, jak za czasów, gdy byliśmy parą. Poczułam jego ciepło, oddech, siłę – a moje ciało zadrżało, jakby czas się cofnął. Tamtej nocy znów wślizgnął się w moje sny, a ja zrozumiałam, iż stara miłość nie zgasła.
Dlaczego się rozstaliśmy? Nie pamiętam. Żyliśmy jak mąż i żona przez trzy lata, snując plany: domek z ogrodem, mały sklepik z kwiatami i świecami, obmyślaliśmy imiona dla dzieci – Zosia, Tomek… A potem zniknął – bez słowa, bez śladu, pozostawiając mnie w pustce. Na spotkaniu, po kilku lampkach wina i tańcach, oboje wiedzieliśmy, iż to szansa na nowy początek. Po pół roku przeprowadziłam się do niego do Gdańska, do jego domu. Żona Piotra zmarła, a ja wciąż nie znalazłam kogoś, z kim mogłabym uwić gniazdo. Na początku wszystko było dobrze, ale marzenia o szczęściu zamieniły się w koszmar.
Chciałam miłości, a otrzymałam tylko upokorzenia. Piotr miał dwóch synów – 16-letniego Adama i 18-letniego Kubę. Nie próbowałam stać się ich matką – to byłoby nierozsądne. Pragnęłam jedynie przyjaźni, zrozumienia, chciałam, by zaakceptowali mnie w swoim życiu. Starałam się jak mogłam: otaczałam ich troską, gotowałam, kupowałam prezenty, ustępowałam dla spokoju w domu. Ale zamiast ciepła otrzymałam chłód. Wszystko pogorszyło się, gdy przyjeżdżali rodzice ich zmarłej matki. Szukałam u nich akceptacji – przecież byli częścią rodziny. Ale każda ich wizyta była wyzwaniem: traktowali mnie jak obcą, a ja czułam się jak cień.
Miałam 38 lat, nie mogłam przywyknąć do nowego miasta, nowych ludzi, ich domu. Ciągłe próby zadowolenia wszystkich wyczerpywały mnie. Dusiłam się od bałaganu, który zostawiali chłopcy, od ich obojętności. Starszy, Adam, zaczął sprowadzać swoją dziewczynę, gdy byłam w pracy. Leżeli w naszej sypialni, brudzili nasze pościele. Używała moich kremów, szczotki, kapci, robiła bałagan w kuchni, który godzinami sprzątałam. Młodszy, Kuba, stale narzekał: to ubrania, które mu kupiłam, były nie takie, to jedzenie nie tak dobre, jak mamy. „Jesteś tylko gospodynią domową, nic nie robisz” – wykrzykiwał mi w twarz. Znosiłam, ile mogłam. A kiedy próbowałam porozmawiać z Piotrem, zbywał mnie, jakbym mówiła do ściany.
Chciałam zaprzyjaźnić się z sąsiadami – mówi się, iż są jak bliscy krewni. Ale tam też spotkało mnie rozczarowanie: wszyscy tylko mówili, jaka idealna była jego zmarła żona. A ja? Żyję, kochałam go przez te wszystkie lata, porzuciłam wszystko – pracę, miasto, dotychczasowe życie – dla niego i jego rodziny. Zdecydowałam: jeżeli urodzę dziecko, wszystko się zmieni, zaczną mnie szanować. Ale gdy wspomniałam o tym Piotrowi, stanowczo odmówił: „Mam już dzieci, nie chcę więcej”. A ja? Zostałam z pustymi rękami, z marzeniem o macierzyństwie, które roztrzaskał.
Potem wszystko zaczęło się rozpadać. Piotr się zmienił – nie był już tym chłopakiem z mojej młodości. Życie wypaliło w nim ciepło, patrzył na mnie z irytacją. Znajdował we mnie wady, czepiał się jak jego synowie. Próbowałam z całych sił, ale wszystko było daremne. Cierpliwość się skończyła, gdy wróciłam z pracy i zobaczyłam dziewczynę Adama w moim szlafroku. Chodziła po domu jak gospodyni, a to było moje – intymne, jak bielizna, którą mogła nosić za moimi plecami! Opanowałam się, cicho powiedziałam: „Nie dotykaj moich rzeczy, proszę”. A ona się zaśmiała mi w twarz: „Daj spokój, nie przesadzaj!” Jak mogła tak mnie poniżać? Karmiłam ją, sprzątałam po niej, jak po swojej, a ona splunęła mi w twarz.
Nie wytrzymałam, wybiegłam z pokoju. Piotr wyskoczył z kuchni, czerwony ze złości, i rzucił się na mnie z krzykiem. Stałam, zaniemówiwszy, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Nazywał mnie leniwą, krzyczał, żebym wynosiła się z jego domu, rzucał we mnie przedmiotami – kubkiem, książką, czymkolwiek, co miał pod ręką. Łzy zasłaniały mi oczy, wzięłam torebkę i wybiegłam na ulicę, jak stałam. Wsiadłam do pierwszego pociągu do Torunia, do rodziców. Rano przysłał mi moje rzeczy kurierem – chłodno, bez kartki, jak śmieci.
Mówią, iż czas leczy rany. Staram się o tym nie myśleć. Ból łagodnieje, ale rana pozostaje. Wierzę, iż znajdę kogoś, kto pokocha mnie – prawdziwą, z moimi marzeniami i bliznami. Piotr był moją pierwszą miłością, ale nie przeznaczeniem. Chciałam szczęścia, a dostałam kawałki. Teraz jestem w rodzinnym Toruniu, pośród znajomych ulic, i uczę się oddychać na nowo, mając nadzieję, iż przede mną czeka światło, a nie nowe cierpienie.