Marzyłam o szczęściu i planowałam przyszłość, a otrzymałam tylko obelgi.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Marzyłam o szczęściu, snułam plany na przyszłość, a otrzymałam jedynie upokorzenia!

Nazywam się Elżbieta Kowalska i mieszkam w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie urokliwe zaułki chowają się w cieniu malowniczych drzew. Spotkałam go ponownie na zjeździe absolwentów – po dwudziestu latach. Szymon stał przede mną, nieco szerszy w ramionach, z rozczochraną czupryną, ale jego oczy – duże, głębokie, pełne tej samej tęsknoty – przenikały mnie na wskroś jak za dawnych lat. Zaprosił mnie do tańca, jak wtedy, gdy byliśmy parą. Poczułam jego ciepło, jego oddech, jego siłę – moje ciało zadrżało, jakby czas cofnął się do przeszłości. Tej nocy znowu wkroczył w moje sny, a ja zrozumiałam, iż stara miłość nie umarła.

Dlaczego się rozstaliśmy? Nie pamiętam. Przez trzy lata żyliśmy jak mąż i żona, snuliśmy plany: dom z ogrodem, mały sklepik z kwiatami i świecami, wymyślaliśmy imiona dla dzieci – Zosia, Kacper… A potem zniknął – bez słowa, bez śladu, zostawiając mnie w pustce. Na spotkaniu, po kilku kieliszkach wina i tańcach, oboje wiedzieliśmy: to szansa, by zacząć od nowa. Po pół roku przeprowadziłam się do niego do Częstochowy, do jego domu. Jego żona zmarła, a ja nie znalazłam kogoś, z kim mogłabym zbudować przyszłość. Na początku wszystko było dobrze, ale marzenia o szczęściu zamieniły się w koszmar.

Chciałam miłości, a otrzymałam jedynie upokorzenia. Szymon miał dwóch synów – 16 i 18 lat, Macieja i Wojtka. Nie próbowałam być ich matką – to byłoby głupie. Chciałam tylko przyjaźni, zrozumienia, by przyjęli mnie do swojego życia. Starałam się jak mogłam: otaczałam ich troską, gotowałam, kupowałam prezenty, ustępowałam dla spokoju w domu. Zamiast ciepła otrzymałam jedynie chłód. Wszystko pogorszyło się, gdy przyjeżdżali rodzice ich zmarłej matki. Szukałam porozumienia, jak mogłam – byli przecież częścią rodziny. Ale każda ich wizyta stawała się próba: patrzyli na mnie jak na obcą, a ja czułam się jak cień.

Miałam 38 lat, nie mogłam przyzwyczaić się do nowego miasta, do obcych ludzi, do ich domu. Ciągłe próby przypodobania się wszystkim wykańczały mnie. Dusiłam się od bałaganu, jaki zostawiali chłopcy, od ich obojętności. Starszy, Maciej, zaczął przyprowadzać swoją dziewczynę, gdy byłam w pracy. Valetowali się w naszej sypialni, w naszym łóżku, brudzili pościel. Korzystała z moich kremów, szczotki, kapci, demolując kuchnię tak, iż godzinami zmywałam ślady jej chaosu. Młodszy, Wojtek, wiecznie narzekał: to ubranie, które mu kupiłam, było nieodpowiednie, to jedzenie nie takie jak u mamy. „Ty tylko siedzisz w domu, nic nie robisz” – rzucił mi kiedyś w twarz. Znosiłam to, ile mogłam. Kiedy próbowałam porozmawiać z Szymonem, zbywał mnie, jakby moje słowa były pustym dźwiękiem.

Marzyłam o zaprzyjaźnieniu się z sąsiadami – mówią, iż są bliżsi niż krewni. Ale i tam spotkało mnie rozczarowanie: wszyscy tylko mówili, jaka idealna była jego zmarła żona. A ja? Żyłam, kochałam go przez te wszystkie lata, rzuciłam wszystko – pracę, miasto, dotychczasowe życie – dla niego i jego rodziny. Myślałam, iż jeżeli urodzę dziecko, wszystko się zmieni, zaczną mnie szanować. Ale kiedy o tym wspomniałam, Szymon uciął: „Mam dzieci, więcej nie chcę.” A ja? Zostałam z pustymi rękami, z marzeniem o macierzyństwie, które on zdeptał.

Po tym wszystko się rozpadło. Szymon się zmienił – nie był już tym chłopakiem z mojej młodości. Życie wypaliło w nim ciepło, a patrzył na mnie z irytacją. Znajdował we mnie wady, czepiał się, jak jego synowie. Starałam się wszystkimi siłami, ale wszystko było daremne. Cierpliwość mi się skończyła, gdy wróciłam z pracy i zobaczyłam dziewczynę Macieja w moim szlafroku. Chodziła po domu, jakby była jego gospodynią, a to było moje – osobiste, jak bielizna, którą mogła założyć za moimi plecami! Powstrzymałam się, cicho powiedziałam: „Nie dotykaj moich rzeczy, proszę.” A ona śmiała mi się w twarz: „Nie przesadzaj!” Dlaczego tak mnie potraktowała? Karmiłam ją, sprzątałam po niej, jak po swojej, a ona splunęła mi w duszę.

Załamałam się, wybiegłam z pokoju. Szymon wybiegł z kuchni, czerwony ze złości, i rzucił się na mnie z krzykiem. Stałam, osłupiała, nie wierząc w to, co słyszę. Wyzywał mnie od leni, krzyczał, żebym wynosiła się z jego domu, rzucał we mnie rzeczami – kubkiem, książką, co miał pod ręką. Łzy wypełniały mi oczy, złapałam torbę i wybiegłam na ulicę tak, jak stałam. Wsiadłam w pierwszy pociąg do Piotrkowa, do rodziców. Rano przysłał moje rzeczy kurierem – zimno, bez słowa, jak śmieci.

Mówią, iż czas leczy rany. Staram się nie myśleć o tym. Ból ustępuje, ale rana pozostaje. Wierzę, iż znajdę kogoś, kto pokocha mnie – prawdziwą, z moimi marzeniami i bliznami. Szymon był moją pierwszą miłością, ale nie przeznaczeniem. Chciałam szczęścia, a dostałam tylko odłamki. Teraz jestem w rodzinnym Piotrkowie, wśród znajomych ulic, i uczę się oddychać na nowo, mając nadzieję, iż przede mną czeka światło, a nie kolejne upokorzenia.

Idź do oryginalnego materiału