Dawno, dawno temu, w małym miasteczku pod Opolem żyli sobie Kamila i Wiesław. Przez wiele lat skrupulatnie oszczędzali, odmawiając sobie choćby najdrobniejszych przyjemności. Sprzedawali warzywa z przydomowego ogródka, podejmowali się dorywczych prac. Łączyła ich jedna wielka meta – kupić solidny samochód i wyruszyć w podróż, o której marzyli od dnia ślubu.
I w końcu się udało! W garażu obok wysłużonego Poloneza stanął lśniący, czarny terenowy samochód. Wiesław, promieniejąc dumą, obchodził go dookoła, delikatnie dotykając błyszczącego lakieru, jakby bał się, iż marzenie rozpłynie się przy zbyt gwałtownym ruchu. Kamila siedziała na fotelu pasażera, z zamkniętymi oczami, wyobrażając sobie dalekie horyzonty, które tak długo chcieli razem zobaczyć.
Trasa była dopracowana co do kilometra. Wiesław obliczył zużycie paliwa, zaznaczył stacje benzynowe i miejsca noclegowe, rozplanował każdy dzień podróży z uwzględnieniem przerw. Zajął się wszystkim, co techniczne: drogą, obsługą pojazdu, wyborem trasy. Kamila natomiast przygotowała listę restauracji i karczm, w których mieli spróbować regionalnych przysmaków. Prześledziła każdą atrakcję po drodze – gdzie zrobić pamiątkowe zdjęcie, jakie muzea odwiedzić. Przygotowali się tak starannie, jakby szykowali się do wyprawy życia.
O swoich planach nie powiedzieli ani córce, ani zięciowi. To było ich osobiste, najskrytsze marzenie. Po co wciągać dzieci?
Lato chyliło się ku końcu. Wystarczyło dokończyć ostatnie prace w ogródku i można było ruszać w drogę. Tego dnia ostatecznie zamknęli sezon: zakręcili wodę, posprzątali narzędzia, zapakowali do bagażnika słoiki z przetworami, jabłka i marchew. Dwadzieścia kilometrów do miasta minęło jak sen. Wiesław cicho nucił ulubioną piosenkę, a Kamila, z uśmiechem na ustach, patrzyła przez okno, wyobrażając sobie ich wielką przygodę.
Nagle śpiew urwał się. Wiesław kurczowo złapał kierownicę, jego twarz zbladła, a on sam gwałtownie wcisnął hamulec. Samochód zarzuciło, pas bezpieczeństwa wbił się w pierś Kamili. Wiesław osunął się bezwładnie na kierownicę. Ona zastygła, niezdolna do ruchu, a potem, z krzykiem, rzuciła się ku niemu. Nie oddychał. Jej palce drżały, serce waliło jak młot, a umysł nie chciał przyjąć do wiadomości, co się stało.
Kamila zadzwoniła po pogotowie, chwyciła butelkę wody, zmoczyła chusteczkę, próbując go ocucić. Ale nie zareagował. Lekarze, którzy przyjechali po kilku minutach, potwierdzili najgorsze – Wiesław nie żył. Mówili coś o sercu, ale słowa tonęły w pustce, która wypełniła jej głowę. Przyjechała policja, córka ze zięciem. Zadawali pytania, składali kondolencje. Córka płakała, a Kamila siedziała na fotelu pasażera jak skamieniała, patrząc, jak zabierają ciało jej Wiesia.
Następne dni minęły jak we mgrze. Poruszała się automatycznie: szła, dokąd ją prowadzono, robiła, co kazano, kiwała głową, gdy było trzeba. Nie płakała – łzy wyschły w niej do dna. Jej dusza zdawała się umrzeć razem z mężem, pozostawiając tylko pustą skorupę zamkniętą w czterech ścianach mieszkania.
Tak minęło dziewięć dni, czterdzieści, trzy miesiące. Córka Ania przychodziła, przynosiła zakupy, próbowała nawiązać rozmowę, ale Kamila tylko milczała, oderwana od świata jak duch.
Pewnego dnia Ania niespodziewanie zapytała:
– Mamo, a czyj to samochód stoi w naszym garażu?
– Wiesiek kup… – zaczęła Kamila, ale głos się załamał.
W tej chwili wspomnienia runęły lawiną: zakup samochodu, euforia Wiesława, jego głośny śmiech, ich plany. Oddech stał się krótki, łzy paliły oczy. Wybuchnęła płaczem po raz pierwszy od miesięcy, nie słysząc pytań córki: „Tata kupił? Kiedy? Dlaczego nie powiedzieliście? Za jakie pieniądze?” Pytania sypały się jedno po drugim, ale Kamila nie mogła odpowiedzieć – płakała w niebogłosy, uświadamiając sobie, iż już nigdy nie zobaczy jego uśmiechu, nie usłyszy głosu, nie poczuje ciepła jego dłoni.
Płakała cały dzień i prawie całą noc. Zasnęła nad ranem, a gdy się obudziła, zrozumiała jedno – musi żyć dalej. Bez niego. Będzie ciężko, prawie niemożliwie, ale musi.
Gdy nadeszła wiosna, Kamila zebrała się do wyjazdu na działkę. Może z przyzwyczajenia, a może po to, by zająć czymś ręce, by nie utonąć w pustce. W plecaku Wiesława – którego nie tknęła od tamtego dnia – znalazła znajomą teczkę. Czarną, zniszczoną, z ich marzeniem w środku.
Otworzyła. Serce uderzyło gwałtownie, jakby chciało wyskoczyć z piersi, a potem scisnęło się w bolesny węzeł. „Jakie teraz marzenia? Nie ma marzeń!” – pomyślała z rozpaczą, zatrzaskując teczkę. Chciała odłożyć ją jak najdalej, ale w końcu wsunęła do torby.
Na działkę pojechała pociągiem. Zięć obiecywał wozić ją ich samochodem, ale sprawy go pochłonęły, a Kamila nie miała pretensji. Rozumiała – młodzi mają swoje życie. A samochód? Niech zostanie u nich. Dla niej był już niepotrzebny.
Wieczorem, siedząc w ciszy wiejskiego domku, przypomniała sobie o teczce. Wyjęła ją, otworzyła – i natychmiast zamknęła. Ból był zbyt ostry. Następnego dnia znów nie wytrzymała, zaczęła przewracać strony. Potem czytać. I tak każdego wieczoru. Odnajdywała notatki Wiesława, jego drobiazgowe zapiski o trasie, stacjach benzynowych, polach namiotowych. Z każdym dniem ból stawał się cichszy, a w sercu pojawiała się iskra. Wydawało się, iż Wiesław jest tuż obok, i znów razem planują podróż.
Pod koniec lata Kamila odżyła. Wiedziała, co ma zrobić. Wróciwszy do miasta, zapisała się na kurs prawa jazdy – nie zwykły, ale ekstremalny. Samotna podróż wymagała przygotowania. Młody instruktor patrzył na nią z niedowierzaniem, ale ona, jak uparta uczennica, ćwiczyła, ściskając kierownicę, aż dłonie drżały z wysiłku.
I udało się! Prawo jazW pierwszy dzień jesieni Kamila wyruszyła w drogę, kierując się ku pierwszej miejscowości z ich wspólnego planu, bo choć Wiesława już nie było, jego marzenia wciąż żyły w jej sercu.