— Mamo, nie dzwoń do mnie codziennie — te słowa złamały mi serce.
— Mamo, co może być nowego w ciągu jednego dnia? Po co w ogóle dzwonić codziennie? — powiedział mój syn spokojnie, chłodno. Mój jedyny, ukochany syn.
Te słowa wbiły się w pamięć jak nóż. Szłam wtedy przez park z przyjaciółką — Krystyną Michałowską. Często spacerujemy razem, dzielimy się radościami, smutkami, drobnymi bolączkami. Zwykłe rozmowy dwóch starszych kobiet. Wtedy zadzwonił jej telefon, odeszła, rozmawiała przez dobrą chwilę i wróciła rozpromieniona.
— Synowa dzwoniła, wyobrażasz sobie? Mój wnuczek ma pierwszy ząbek! Zauważyła, gdy go karmiła. Starsza wnuczka pokazała zęby później, a ten wcześniej, no pomyśl! Tak się martwiliśmy! Pójdę po spacerze do sklepu, kupię tort i odwiedzę ich — będziemy świętować. Sama mnie zaprosiła.
— I tak długo o tym rozmawiałyście? — spytałam z goryczą w głosie.
— Nie tylko o zębie. O życiu, o rodzinie, o błahostkach. Rozmawiamy z nią prawie codziennie. A z moim synem też się odzywamy — on zawsze znajdzie chwilę. A z synową potrafimy gadać o wszystkim, zaczniemy od jednego, skończymy na czymś zupełnie innym. choćby nie pamiętam później, od czego się zaczęło. Mamy taką bliskość, jakby była moją córką.
A u mnie inaczej. U mnie zupełnie inaczej…
Mój syn mieszka z rodziną w tym samym mieszkaniu, które mu zostawiłam, gdy przeprowadziłam się na wieś do zmarłego męża. Pracuje, żona jest w domu z małą. Nigdy nie było między nami konfliktów — wszystko układało się grzecznie, spokojnie. Ale nigdy nie było bliskości. A gdy próbuję ją stworzyć, uderzam w zimny mur.
— Mamo, wszystko po staremu. Pracowałem, jadłem, spałam. Żona w domu, wszystko w porządku. Po co codziennie dzwonić? — i tyle.
Nie dzwonię od rana do nocy. Nie narzucam się. Chcę tylko wiedzieć, jak im się wiedzie. Jak rośnie wnuczka. Jak zdrowie. Ale gdy dzwonię, syn odrzuca: „Zajęty”. Albo odpowiada sucho, zniecierpliwiony. jeżeli uda mi się złapać synową — w odpowiedzi słyszę tylko „tak”, „nie” i „wszystko dobrze”. Ani odrobiny ciepła.
Idę z przyjaciółką — ona po drodze do sklepu, kupi tort, pójdzie do swojej synowej w gości. Mają święto. A ja? Cisza. choćby nie wiedziałam, kiedy mojej wnuczce wyrósł pierwszy ząb. Dowiedziałam się później, od obcych. Nie powiedzieli mi. Nie zaprosili. Moje delikatne sugestie odwiedzin — ignorują. Jakbym była przezroczysta. Albo udawali, iż nie rozumieją.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę. Upiekłam jabłecznik, ubrałam najlepszą sukienkę i poszłam bez zapowiedzi. Synowa otworzyła drzwi, wyraźnie zaskoczona. Zjedliśmy ten placek, owszem… ale atmosfera była napięta. Chłodna. Jakbym przyszła nie do domu, ale do obcych. Potem syn podszedł i szepnął cicho, niemal przepraszająco:
— Mamo, następnym razem uprzedź, zanim przyjdziesz.
Uprzedzać? Do własnego mieszkania? Do syna? Do wnuczki? Do rodziny, dla której poświęciłam całe życie? Odmawiałam sobie wszystkiego, żeby jemu było lepiej. A teraz jestem obca. Niepotrzebna.
Dwa miesiące dzwoniłam, żeby umówić się na spotkanie z wnuczką. Zawsze była jakaś wymówka — „chorujemy”, „niewygodnie”, „nie teraz”. A potem dowiedziałam się, iż rodzice synowej żyją za granicą i choćby przez wideorozmowę nie widują wnuczki. Ale ich córka, moja synowa, do nich nie tęskni. Rozumiem — jest taka sama. Zimna. A syn? Mój syn stał się jak ona. Wycofany.
— Mamo, ty ciągle narzekasz. Nic ci się nie podoba. Psujesz mi humor tymi rozmowami. Masz przyjaciółki — to z nimi gadaj. Po twoich telefonach nie mogę się zebrać do pracy. I w ogóle — o czym codziennie rozmawiać? — powiedział pewnego dnia wprost. Bez skrupułów. Bez współczucia.
I teraz siedzę sama w swojej cichej kawalerce. Bez telefonów, bez gości, bez tortu i bez wnuczki. Wiem, iż jeżeli coś mi się stanie, on choćby się nie dowie. Chyba iż któryś z moich znajomych domyśli się, iż trzeba do niego zadzwonić. Moja przyjaciółka żyje życiem swoich dzieci i wnuków, a ja — wspomnieniami o tym, jak kiedyś miałam syna, który mówił „mamo” z miłością… a teraz po prostu prosi, żebym nie dzwoniła.
I tak żyję. W ciszy. Z bólem.