Dzisiaj postanowiłam napisać o czymś, co od dawna mnie męczy. Mam dwadzieścia dziewięć lat, od pięciu lat jestem mężatką. Wychowuję dwójkę małych dzieci – młodsza córeczka, Zosia, ma zaledwie trzy latka i jeszcze nie chodzi do przedszkola. Za każdym razem, gdy próbowałam ją tam zapisać, od razu łapała infekcję i tygodniami siedzieliśmy w domu na zwolnieniach. Więc razem z mężem, Krzysztofem, zdecydowaliśmy – dopóki Zosia nie nabierze odporności, zostaję z nią w domu. A jak wiadomo, mieszkanie samo się nie posprząta, obiad nie ugotuje, a dzieci nie wychowają się same.
Każdy dzień to mały maraton: kuchnia, pranie, zabawki, pieluchy, humorki Zosi, odrabianie lekcji ze starszym synem, Wojtkiem. Wkładam w nich całe serce, tłumaczę, pokazuję, uczę. Wieczorem nogi bolą mnie tak, jakbym cały dzień nosiła cegły na budowie.
Ale mojej mamy, Haliny, to nie obchodzi.
Dla niej chyba nie ma znaczenia, iż mam własną rodzinę, obowiązki, dzieci. Dzwoni codziennie tylko po to, żeby mi w kółko wypominać. Nie pyta, jak się czuję, nie interesuje się wnukami. Tylko pretensje:
– Znowu cały dzień leżałaś przed telewizorem?
– W internecie siedzisz zamiast do mnie przyjechać?
– Kiedy posprzątasz mi w kuchni?
– Kiedy w końcu przywieziesz zakupy?
Mama mieszka na drugim końcu Warszawy. W korkach to prawdziwa wyprawa. A ja muszę jechać z dwójką maluchów – nie mam z kim ich zostawić. Zanim dojadę, wysłucham, iż jestem „leniwa” i „nic nie robię”, sama posprzątam u niej i wracamy – już wieczór, sił ani odrobiny. A kto w tym czasie ogarnie mój dom? Kto nakarmi moje dzieci?
Próbowałam tłumaczyć, iż nie daję rady, iż same ręce mi opadają. A w odpowiedź – tylko obrażona mina, łzy przez telefon, zarzuty:
– Jesteś egoistką!
– Mnie jest ciężko, a ty mnie porzuciłaś!
– Inne córki pomagają, a ty co?
Tylko… gdzie ta pomoc z jej strony? Od kiedy urodziły się dzieci, ani razu nie przyszła, żeby po prostu pobyć z wnukami. Ani razu nie powiedziała:
– Córeczko, odpocznij, ja się nimi zajmę.
Kiedy wracałam ze szpitala po porodzie, przyszła w odwiedziny. Nie z zupą i troską – jak gość na przyjęcie. Ledwo trzymałam się na nogach, a ona siedziała i czekała, aż nakryję stół. Bo jej, widocznie, „nie wypada” cokolwiek wziąć z lodówki. Wlokłam się po kuchni ze szwami, żeby potem nie słuchać, iż „bałagan w domu i pani domu beznadziejna”.
A potem było:
– Zupa za tłusta.
– Za słona.
– Stół nie odświętny.
– Gdzie zastawa?
Nic się nie zmieniło. Nie przyjeżdża. Nie pyta, jak się czuję. Dzwoni tylko po to, żeby mnie skrytykować. Wymaga, żebym codziennie jeździła i robiła u niej porządki. A ja nie mam już siły. Nie jestem ze stali.
Kilka tygodni temu pokłóciłyśmy się ostro. W końcu wybuchnęłam i powiedziałam wszystko, co się we mnie zebrało. Od tamtej pory nie odbiera telefonu. I szczerze? Ja też nie dzwonię. I jestem… szczęśliwa.
Po raz pierwszy od lat czuję się wolna. Spokojna. Cicha. Mogę odetchnąć, nie sprawdzać co chwilę telefonu w strachu przed jej kolejnym monologiem. Nie muszę mieć wyrzutów sumienia, iż żyję własnym życiem.
Gdybym tylko wiedziała wcześniej, iż to takie proste – pokłóciłabym się rok temu. Nie muszę się wysługiwać komuś, kto mnie nie szanuje. To nie jest miłość. To kontrola i manipulacja.
Teraz już wiem – nie muszę udowadniać, iż zasługuję na to, by być jej córką. Jestem dobrą matką, żoną i człowiekiem. A jeżeli ona tego nie widzi – to jej problem.
Niech żyje po swojemu. Ja jestem potrzebna w swojej rodzinie. I tylko to się liczy.