Czuję, iż niedługo w naszym małżeństwie pojawią się poważne problemy ze wzajemnym zrozumieniem. Mama mojego męża to kobieta o bardzo surowych zasadach i specyficznych przekonaniach. Kiedy przyjeżdżała raz w roku na tydzień – dało się przeżyć. Choć i tak w wieku trzydziestu pięciu lat musiałam przed nią udawać, iż nie używam kosmetyków i nie noszę spódnic do kolan.
Dla świętego spokoju potrafiłam się przemęczyć. Ale teraz teściowa postanowiła przeprowadzić się do naszego miasta, co oznacza, iż będę musiała grać rolę „grzecznej dziewczynki” na co dzień. Mąż nie umie ani nie chce powiedzieć mamie czegokolwiek wprost, żeby jej nie urazić, a ja czuję, iż będę musiała walczyć o swoje prawo do wyglądania tak, jak mi się podoba.
Już przy pierwszym spotkaniu z teściową musiałam zrezygnować z makijażu, dekoltów, spódnic ponad kolano, odkrytych ramion, fryzury i perfum. Według niej takie rzeczy noszą tylko kobiety „lekkich obyczajów”. Dziewczyna powinna pachnieć czystością, a wszelkie inne zapachy są „zbyt wyzywające”.
Ukrywaliśmy przed nią fakt, iż mieszkaliśmy razem przed ślubem, bo uznałaby to za zgorszenie. Trzymanie się za ręce to według niej już wystarczająco niemoralne jak na narzeczonych.
Zastanawiam się czasem, jak przy tak surowych poglądach udało jej się wyjść za mąż i urodzić dziecko. adekwatnie to mąż wychowywał się bez ojca – ten zniknął z życia dość szybko, uciekając na drugi koniec Polski. Od czasu do czasu zabierał syna na wakacje.
Mój mąż nie miał nigdy problemu z moim stylem ubierania się czy makijażem. Oczywiście, nie przesadzam – nie wyglądam jak klaun ani nie noszę skąpych ciuchów. Ale choćby to przyprawiłoby teściową o zawał. Potrafiła mi choćby zwrócić uwagę, iż moje bielizna jest „zbyt wyzywająca”, mimo iż była całkiem zwyczajna.
Na szczęście mieszkaliśmy od niej tysiąc kilometrów i widywaliśmy się raz do roku, w czasie urlopu. Ona nigdy do nas nie przyjeżdżała – miała własny dom i małe gospodarstwo, którego nie miał kto doglądać. Znajomych i przyjaciółek też nie ma – trudno się dziwić, bo bardziej zrzędliwej osoby w życiu nie spotkałam. Nikt nie lubi być pouczany i wiecznie krytykowany.
Oczywiście mogłabym ją po prostu ignorować – jestem dorosła. Ale po pierwsze, mój mąż ją kocha i nie chce jej ranić, a po drugie, raz w roku można zagryźć zęby i przetrwać. Teraz jednak sytuacja się zmieniła.
Teściowa przeszła tej zimy lekki udar. Na szczęście bez większych konsekwencji, ale zdrowie już nie to. Mąż pojechał do niej, pomógł w rehabilitacji, zajmował się domem. I wtedy teściowa zaczęła rozważać przeprowadzkę – zrozumiała, iż nie ma już siły na ogród, zwierzęta, iż nikogo bliskiego tam nie ma i w razie czego pomoc z daleka nie nadejdzie szybko.
Podjęła decyzję – wyprzedaje majątek, przyjedzie z pieniędzmi do nas, zamieszka u nas tymczasowo, a potem kupi mieszkanie.
Logiczne – owszem. Ale mi od tego wcale nie jest lżej. Tygodniowy urlop z nią i tak był ciężki do zniesienia, a teraz będzie ciągle w pobliżu. Emerytka, bez ogródka, bez znajomych – więc oczywiste, iż będzie spędzać czas u nas.
Co to dla mnie oznacza? Wyrzucić całą swoją garderobę, oddać kosmetyki i zamienić się w szarą myszkę w „majtach-spadochronach”? Bo inaczej teściowa zamieni mi życie w koszmar. To nie jest przesada – ona naprawdę potrafi zatruć atmosferę do granic wytrzymałości.
Albo będę musiała walczyć o swoje, co skończy się nieuniknionymi kłótniami, w które mąż i tak będzie musiał się wmieszać. Mamy nie wyrzuci – a kropla drąży skałę.
Już się boję, jak to wszystko się skończy, a mój mąż tylko mnie uspokaja, iż przesadzam i wszystko będzie dobrze. Wydaje mi się, iż albo nie zna swojej mamy, albo zbyt dobrze o mnie myśli – a moje nerwy mają swoje granice.
Szczerze mówiąc, jestem przerażona. Teściowa jeszcze nie przyjechała, a ja już mam przez to bóle głowy. Planujemy z mężem dziecko, ale póki co zawieszam ten temat. Najpierw muszę przetrwać przeprowadzkę jego mamy. I kto wie – może po tym wszystkim nie będzie już czego ratować.