Mam 67 lat, żyję samotnie… Prosiłam dzieci, by mnie przyjęły, ale odmówiły. Nie wiem, jak teraz żyć.

polregion.pl 4 godzin temu

Mam 67 lat. Mieszkam sama w Łodzi, w starym, dwupokojowym mieszkaniu, które kiedyś tętniło życiem — śmiechem dzieci, zapachem świeżo upieczonych ciast, wieczorną muzyką i stosem kurtek oraz plecaków w korytarzu. Teraz panuje tu cisza. Tak przejmująca, iż czasem wydaje mi się, iż choćby ściany przestały oddychać. Mąż odszedł osiem lat temu. Dzieci dawno dorosły. I zostałam sama. Naprawdę sama. Nie w przenośni, ale w sposób namacalny, wręcz dzwoniący w uszach.

Nadal pracuję. Nie dlatego, iż potrzebuję pieniędzy — emerytura, choć skromna, wystarcza na życie. Pracuję, bo to jedyne, co ratuje mnie przed zupełnym szaleństwem. Przed rutyną. Przed milczeniem. Przed telewizorem, który mówi sam do siebie. Przed lodówką, w której stoi jedna miska zupy na trzy dni.

Nie mam hobby. I, szczerze mówiąc, nie mam też ochoty go szukać. Kiedyś myślałam, iż jestem już na to za stara. Zwróciłam się do syna — ma trójkę dzieci, mieszka w domu pod Warszawą. Zaproponowałam: *„Przeprowadzę się do was, pomogę, zajmę się wnukami”*. Ale synowa odmówiła. Powiedziała wprost: trudno jej żyć pod jednym dachem ze starszą osobą. Nie mam do niej żalu. Młodzi są inni. Potrzebują przestrzeni, własnej rutyny, swoich zasad.

Chciałabym zamieszkać z córką. Ma rodzinę, pracę, dwójkę dzieci. Kocha mnie. Zawsze u niej mile widziana — zaprasza na obiady, częstuje pysznym jedzeniem, słucha, uśmiecha się. Ale mieszkać ze mną… nie chce. Nie dlatego, iż nie kocha. Tylko dlatego, iż jej świat jest inny. Gdy u nich jestem, serce się raduje — gwar, ruch, życie. Ale im dłużej tam siedzę, tym trudniej wracać do pustego mieszkania. Wracam jednak. Bo nie mam gdzie pójść.

Długo myślałam: może tak właśnie powinno być? Czy starość to samotność? Ale w pewnym momencie coś we mnie pękło. Zrozumiałam: tak dalej być nie może. To nie norma. To nie wiek — to utrata sensu.

Psycholog, z którym ostatnio rozmawiałam, powiedział mi coś ważnego: *„W wieku 67 lat nie jest pani stara. Jest pani żywa. Po prostu zgubiła pani drogę”*. Wytłumaczył, iż brak hobby, a choćby chęci, by je znaleźć — to niepokojący sygnał. Być może to początek depresji. Trzeba szukać pomocy. U lekarza. U terapeuty. W życiu.

Powiedział też: *„Dzieci nie muszą dzielić z panią dachu nad głową. Zbudowały swoje życie. To naturalne. Ale pani też może zbudować coś nowego. W tym wieku ma pani wreszcie czas. Energię. Nikt nie wymaga, nie naciska. To wyzwolenie, nie wyrok.”*

*„Szukaj pani wydarzeń wokół siebie. Darmowe kluby, wystawy, warsztaty, wykłady. Znajdź coś, co panią zainteresuje. Odwiedź miejsca, w których nigdy pani nie było. Nawiązuj znajomości — to możliwe w każdym wieku”* — mówił.

Zaczęłam się zastanawiać. I miał rację. Ile miejsc marzyłam, by zobaczyć? Ile książek odłożyłam *„na później”*? Ilu ludzi, może tak jak ja, siedzi samotnie w swoich mieszkaniach, myśląc, iż są nikomu niepotrzebni?

Wciąż się boję. Bać się — to nie grzech. Grzech to poddać się. A ja się nie poddam. Nie teraz. Obiecałam sobie — spróbuję. Choćby czegoś małego. Przejdę kilka przystanków pieszo. Wstąpię do biblioteki. Zapiszę się na darmowy kurs rysunku. Albo do klubu ogrodniczego. A nuż?

A dzieci? Są blisko. Choć nie pod tym samym dachem. Dzwonią. Przytulają. Kochają. I to też jest szczęście. Wystarczające, by nie czuć się porzuconą. Po prostu życie się zmieniło. I ja powinnam zmienić się wraz z nim.

Mam 67 lat. Jestem żywa. I przede mną wciąż może być coś dobrego. Najważniejsze — nie zapomnieć o tym rano. I nie bać się zaczynać od nowa. choćby jeżeli to *„od nowa”* zaczyna się od kubka herbaty i wyjścia za próg.

Idź do oryginalnego materiału