Mój mąż wypłaca mi co miesiąc 1500 zł na jedzenie. No, na życie. Z tej kwoty mam wykarmić cztery osoby. I jeżeli na koniec miesiąca brakuje – to ja jestem winna, bo „źle gospodaruję budżetem”. Słyszę, iż inne kobiety radzą sobie lepiej, iż powinnam się uczyć oszczędności, iż przecież „to tylko kwestia organizacji”. Bo jego mama...
Tylko iż życie to nie tabelka w Excelu. Ceny rosną z dnia na dzień, dzieci nie jedzą powietrza, a ja naprawdę nie kupuję fanaberii. Kiedy kupię dwie paczki bobu, od razu mam wykład o rozrzutności. A mąż nie wie, iż była promocja 1 + 1 gratis. Zaczynam czuć, iż pieniądze w moim domu to nie środek do życia, ale narzędzie, którym można mnie kontrolować.
Nie wiem, ile on zarabia. Nie wiem, na co idą pieniądze
Najbardziej boli mnie to, iż nie mam pojęcia, ile naprawdę zarabia mój mąż. Nigdy mi tego nie powiedział. Wiem tylko tyle, iż opłaca rachunki, kredyt i samochód. Ale co z resztą? Czy odkłada? Czy wydaje na siebie? A może gdzieś przepuszcza? Ja nie mam prawa o to pytać, bo wtedy słyszę: „Ty się zajmuj domem, ja się zajmuję finansami”.
Nawet zwykłe zakupy spożywcze stały się powodem do tłumaczeń. Czuję się jak nastolatka prosząca ojca o kieszonkowe, a nie dorosła kobieta i matka dwójki dzieci. Najgorsze jest to, iż kiedy próbuję z nim rozmawiać, on uśmiecha się protekcjonalnie i mówi: „Przesadzasz. Masz jedzenie, masz dach nad głową, czego ci brakuje?”.
Kocham go, ale zaczynam się bać
Nie piszę tego, żeby zrobić z mojego męża potwora. On jest dobrym ojcem – dzieci go uwielbiają, zawsze znajdzie czas na zabawę. Bywa też czuły wobec mnie, potrafi przytulić, zapytać, jak się czuję. Ale coraz częściej myślę, iż to, co robi z pieniędzmi, jest formą przemocy. Nie fizycznej, nie krzykiem – tylko takiej cichej, podstępnej.
Kiedy wspominam o powrocie do pracy, słyszę, iż to się „nie opłaca”. Że przedszkole dla młodszego zje moją całą pensję. Że w domu będzie syf, a obiadów nie będzie wcale. I iż on wcale nie chce „żeby ktoś obcy wychowywał nasze dzieci”. Te słowa brzmią pięknie, ale ja je coraz częściej słyszę jak wyrok. Bo tak naprawdę chodzi o to, żebym dalej siedziała w domu. Żebym była zależna. Żebym nie miała głosu.
Czasem łapię się na tym, iż wstydzę się poprosić go o pieniądze na nowe buty dla córki czy pieluchy dla syna. Wstydzę się, iż muszę tłumaczyć dorosłemu człowiekowi, dlaczego 1500 zł nie wystarcza na życie w 2025 roku. A przecież to nie ja powinnam się wstydzić.
Coraz częściej myślę, iż coś jest nie tak
Kocham go. Naprawdę. Ale coraz częściej mam wrażenie, iż ta miłość kosztuje mnie za dużo. Że tracę nie tylko niezależność, ale i poczucie własnej wartości. Bo kiedy dzień w dzień słyszysz, iż jesteś rozrzutna, głupia, niezaradna – zaczynasz w to wierzyć.
Może bardzo chcę, żeby ktoś z boku poznał moją historię i mi powiedział: to nie jest normalne. Że małżeństwo to nie powinno być pytanie „ile dostanę w tym miesiącu”, tylko wspólne życie i wspólne decyzje. Że pieniądze nie mogą być batem na żonę. Bo ja naprawdę już sama nie wiem, czy przesadzam, czy po prostu od lat żyję w cieniu przemocy, której nie chciałam zauważyć.
Zobacz także:
- Gdy dzieci usnęły, napiłam się wina. Po chwili łazienka była we krwi, a ja tylko stałam
- Wstydziłam się męża robola. Jedno zdanie uderzyło mnie jak policzek
- Mąż zarabia śmieszne pieniądze, a ja płaczę w poduszkę. Jak budować rodzinę za 5000 zł miesięcznie?