Przez Znak Przeznaczenia: Odkryłam miłość swojego życia na drodze nad morze
Gdyby ktoś powiedział mi za młodu, iż kiedyś spotkam swój los tuż przy drodze, prawdopodobnie tylko bym się roześmiała. A teraz, prawie pięćdziesiąt lat później, z uśmiechem opowiadam tę historię swoim wnukom — najpierw nie wierzą, potem się śmieją, a na końcu proszą, by opowiedzieć jeszcze raz. Bo prawdziwa miłość może nas zaskoczyć choćby tam, gdzie jej wcale nie szukamy — na przykład na trasie Warszawa–Gdańsk, pod gorącym letnim słońcem.
Miałam wtedy siedemnaście lat, właśnie skończyłam szkołę i stwierdziłam, iż przed pójściem na studia trzeba odpocząć. Pojawił się pomysł — pojechać z przyjaciółkami nad Bałtyk, do wymarzonego Sopotu, o którym wszyscy tak marzyliśmy. Pieniędzy, jak to zwykle bywa, nie było zbyt wiele, więc ktoś zaproponował: „A może autostopem?” Podzieliliśmy się na pary, żeby łatwiej było złapać okazję. Zostałam w parze z Anią — dziewczyną, której dobrze nie znałam, dołączyła do naszej ekipy na ostatnią chwilę.
Do Poznania dotarliśmy bez problemów. A dalej… Reszta ruszyła naprzód, a my zostałyśmy na gorącej szosie. Gdy w końcu zatrzymała się ciężarówka, było tylko jedno miejsce. Ania wskoczyła, obiecała spotkać mnie u babci w Sopocie. Zostałam sama na rozżarzonej drodze — samotna, spieczona słońcem, z ciężarem w gardle. Chciałam już wracać do Warszawy — wydawało się, iż wszystko przepadło.
Aż nagle obok zatrzymał się stary trzeszczący „Maluch”. Za kierownicą — chłopak około dwudziestki, jasna koszula, opalony, z nieco zawstydzonym uśmiechem. Powiedział, iż jedzie do dziadka pod Gdańsk. Wahałam się, ale wsiadłam. I wtedy rozpoczęła się historia mojego życia.
Miał na imię Karol. Dopiero co wrócił z wojska i zamierzał studiować architekturę na Uniwersytecie Warszawskim. Gdy jechaliśmy, opowiadał zabawne historie z wojska, żartował, śmiał się, a ja czułam, jak strach odchodzi, ustępując lekkości i… sympatii. Rozmawialiśmy, jakbyśmy znali się od lat. Był dobry, szczery i zupełnie inny niż chłopcy, których dotąd znałam. Dojechaliśmy do Gdańska, a on zaproponował, iż odwiezie mnie do samego Sopotu. Zgodziłam się.
Na pożegnanie zarumienił się i cicho zapytał, czy chciałabym się spotkać w Warszawie. Oczywiście zgodziłam się. I to spotkanie naprawdę się odbyło. Potem było kolejne. A potem — miłość. Prawdziwa, cicha, pewna. Pobraliśmy się dwa lata później, kiedy on już studiował, a ja pracowałam. Żyliśmy skromnie, ale byliśmy szczęśliwi. Wychowaliśmy dwoje dzieci, potem przyszły wnuki…
A niedawno nasz najstarszy wnuk wrócił do domu promienny. Mówi: „Babciu, zakochałem się!” Okazało się, iż jechał drogą i zobaczył dziewczynę, która nie mogła odpalić samochodu. Zatrzymał się, pomógł. Potem wypili kawę. Potem kino. A miesiąc później poznaliśmy ją. Piękna, mądra, jasna dziewczynka. Teraz szykują się do ślubu.
I myślę sobie — jak niesamowicie życie się układa. Jak długa okazała się droga Warszawa–Gdańsk. I ile szczęścia mi przyniosła. Nie bójcie się otworzyć na świat — miłość przychodzi, gdy się jej nie spodziewamy.