Lodówka to nie stołówka! Jak córka i jej „przyjaciele” doprowadzili mnie do łez
Mam córkę, Zosię. Żywą, dobrą, otwartą na ludzi. Zbyt otwartą. Przyjaźni się dosłownie ze wszystkimi — z kolegami z klasy, dziećmi z podwórka, z zajęć pozalekcyjnych, choćby z tymi, których szczerze mówiąc, widzę pierwszy raz w życiu. Ostatnio cała ta przyjacielska banda jakoś zadomowiła się u nas.
Bo niby zimno na dworze, a przecież chce się bawić. Zosia, jak gościnna gospodyni, zaprasza wszystkich do mieszkania, puszcza muzykę, rozdaje ciastka, nalewa herbatę, urządza hałaśliwe spotkania. Na początku przymykałam oczy — pomyślisz, dzieci przyszły, posiedziały, rozeszły się. Cieszyłam się choćby — córka ma taki przyjemny krąg znajomych. Ale w pewnym momencie wszystko wymknęło się spod kontroli.
Ostatnio wróciłam z pracy zmęczona, głodna, marząc tylko o jednym — zjeść kolację i zwalić się na kanapę. Ale na kuchni czekała na mnie niespodzianka. Dwóch nieznanych mi chłopców, może dziesięcioletnich, siedziało przy stole i dojadało bigos. Prosto z garnka. Mojego garnka! Przygotowanego na dwa dni — żeby nie stać przy kuchni każdego wieczoru.
Zamarłam w drzwiach. Chłopcy, nie przejmując się, dojedli do końca, wrzucili naczynia do zlewu i wyszli, wesoło się żegnając. A ja stałam, nie wierząc w to, co się dzieje. Obiad, kolacja — wszystko zniknęło. Dlaś mojej rodziny, dla męża i dziecka — nie zostało ani okruszka.
Weszłam do pokoju córki. Wytłumaczyłam spokojnie: częstować przyjaciół herbatą, cukierkami — proszę bardzo. Ale zupa, mięso, bigos — to jedzenie dla naszej rodziny, na które wydaję zarobione ciężką pracą pieniądze i wieczorny czas. Gotuję nie po to, żeby obce dzieci jadły z naszego garnka, gdy nas nie ma w domu.
Zosia w milczeniu zatrzasnęła drzwi i zamknęła się na klucz. Po paru minutach usłyszałam zza drzwi oskarżenie w moją stronę:
— Jesteś po prostu skąpa! Własna matka, a przyjaciołom choćby zjeść nie pozwala!
Obraziła się. Uraziła. Zamknęła w sobie. Nie wyszła choćby na kolację. Chociaż ja, zaciśnięci zęby, znów ugotowałam ziemniaki i usmażyłam kotlety — żeby choć ktoś zjadł porządnie.
Następnego ranka zebrałam Zosię i powiedziałam wprost: „Jedzenie na dwa dni. Wracam do domu dopiero późnym wieczorem, gotować w nocy nie będę. Skoro dorastasz, ucz się rozumieć proste rzeczy”. Córka odwróciła się i poszła do szkoły, nie mówiąc ani słowa.
Gdy wróciłam po jedenastej — mąż smażył ziemniaki. Bo jedzenia znów nie zostało. Zosia znów przyprowadziła swoich przyjaciół. Gdy my pracowaliśmy, oni opróżnili lodówkę do czysta. Ani zupy, ani kotletów, choćby kanapek nie zostało. Zostały tylko opakowania i brudne naczynia.
Zosia znów zamknęła się w pokoju. Na nasze pytania nie odpowiadała. Z mężem tylko spojrzeliśmy na siebie — oboje wiedzieliśmy, iż sytuacja wymknęła się spod kontroli. I nie chodziło o jedzenie. Ale o to, iż dziecko nie słyszy. Nie chce słuchać. Uważa nas za wrogów, bo prosimy o podstawową rzecz — szanować dom, pracę i cudze granice.
Nie jestem skąpa. Nie jesteśmy biedną rodziną, ale wszystko zarabiamy własną pracą. I nie mogę pozwolić sobie na karmienie obcych dzieci. Nie mogę moralnie. I nie chcę.
Czuję zmęczenie. Czuję rozpacz. Boli mnie, iż moja własna córka postrzega moją troskę jako skąpstwo. Moja mama mówi — weź pas. Ale nie wierzę w siłę pasa. Wierzę w siłę rozmowy, w moc tłumaczenia. Tylko co zrobić, jeżeli dziecko nie chce słuchać?
Może coś przeoczyłam w wychowaniu? Może byłam zbyt miękka? A może Zosia jest teraz w wieku buntu i to tylko przejściowe? Nie wiem. Czuję się zdezorientowana.
Czy ktoś z was spotkał się z czymś takim?
Jak dotrzeć do nastolatka, który uważa, iż mama to tylko darmowa kucharka i lodówka?
Jak odzyskać szacunek dla rodziny i nauczyć doceniać pracę?
Po prostu chcę znów widzieć w oczach córki wdzięczność.
A nie wyrzut, iż barszcz to nie stołówka miejska.