“Chcę leżeć, a siedzenie z dziećmi to kobiece zajęcie!” — oznajmił mąż i zamknął oczy. Ale już po dwóch godzinach gorzko pożałował tych słów.
Wyobraźcie sobie taką scenę: czekałam na ten wyjazd do Grecji jak na mannę z nieba. Ostatnie pół roku w pracy było prawdziwym koszmarem. Wracałam do domu wykończona jak szmata, a tam czekała na mnie druga zmiana: lekcje, kolacje, sprawdzanie zeszytów.
To ja znalazłam ten hotel, to ja złapałam promocyjne bilety, to ja spakowałam trzy walizki, nie zapominając o pluszowym misiu sześcioletniego syna ani o powerbanku do tabletu dziewięcioletniej córki. Byłam mózgiem całej tej operacji o kryptonimie „Wakacje z rodziną”.
I oto wreszcie dotarliśmy. Morze, słońce, dzieci wrzeszczą z zachwytu. Wydawałoby się — oto szczęście, można odetchnąć z ulgą. Ale mój mąż Marek, wiecie, miał na ten temat własne zdanie.
Z wyrazem zwycięzcy rzucił się na leżak, założył ciemne okulary, wbił wzrok w telefon i zapadł w stan letargu. Jego jedyną aktywnością było przewracanie się co jakiś czas, by opalenizna była równomierna.
Dzieci, oczywiście, to istne wulkany energii. I wszystkie te „mamo, podaj”, „mamo, chodź”, „mamo, zobacz” kierowane były wyłącznie do mnie. Marek udawał, iż go to nie dotyczy. W skrócie: drugiego dnia zdałam sobie sprawę, iż moje wakacje zamieniają się w wyjazdową pracę, tylko w gorętszym klimacie.
Pewnego dnia zauważyłam na stojaku reklamę miejscowego spa. „Dwie godziny rajskiej przyjemności: czekoladowe zawijanie i relaksujący masaż”. Dziewczyny, mało nie spadłam z krzesła od samej myśli o tym. Dosłownie poczułam zapach czekolady. To był znak! Zasłużyłam na to.
Podeszłam do męża, który spokojnie drzemał, i najsłodsz