Postrzegam swój gatunek jako część większej całości.
Nie na szczycie piramidy, ale jako jeden z organizmów wewnątrz kręgu.
A ten krąg stworzyła grzybnia, która trzyma nas razem.
(Fantastic Fungi[Niezwykły świat grzybów], reż. Louie Schwartzberg, tłum. A.P.)
Nie miałam babci na wsi, a mimo to w dzieciństwie spędzałam 50 kilometrów za Warszawą ten najprzyjemniejszy czas – od wiosny do jesieni. Byłam dzieckiem z podwórka na Grochowie i wiedziałam, jak to brzmi, gdy gospodarz spędza wieczorem krowy z pastwiska, a w budynkach byłego PGR-u zaczyna się dyskoteka. Od koleżanki zza płotu nauczyłam się wchodzić do kuchni jej rodziców bez pukania i odpowiadać na pytania obcych osób „Czyja ty jesteś?”. A także tego, iż chleb trzeba zamówić i czasami odbiera się go na zeszyt. Nie musiałam pracować przy zbiorze malin, więc nie miałam rąk zabandażowanych do łokci. Poiłam wieczorem krowy sąsiada na pastwisku za płotem – taka wakacyjna atrakcja.
Przyjeżdżałam, gdy robiło się ładnie, wyjeżdżałam, gdy robiło się brzydko lub gdy zaczynała się szkoła. Bywałam tam jednak wystarczająco długo i regularnie, aby wieś nie stała się dla mnie wyłącznie kategorią estetyczną, ale jednym z pierwszych – poza własną rodziną i grochowskim podwórkiem – doświadczeń społecznych. W dodatku formującym, biograficznie ważnym, mimo iż moja tam obecność wynikała wyłącznie z zasobności i wyboru moich rodziców. A może właśnie dlatego stało się formujące, iż pozwoliło mi doświadczyć różnicy i odpowiedzialności za wybór. Nigdy nie byłam i nie będę ze wsi, choć od niedawna, gdy się przedstawiam, mówię, iż jestem z Wolimierza. To śmieszne, biorąc pod uwagę, iż mieszkam tu drugi rok. Moja wyprowadzka na wieś z dużego miasta także jest efektem zasobności i wyboru, a przy tym świadomym poszukiwaniem kolejnego biograficznie znaczącego doświadczenia. A może raczej środowiska – bioróżnorodnych relacji, pełniejszego kontaktu z rzeczywistością, w tym także z naturą, co nie oznacza picia kawy na tarasie z widokiem na góry.
Widzę i sama jestem widziana
Za mną dopiero druga zima, przede mną trzecie lato. Tyle, co nic, choć jak na tę okolicę, to jednak coś – mamy tu sporą rotację, nomadzi zatrzymują się i ruszają dalej, marzyciele weryfikują możliwości i zdarza się, iż wyjeżdżają. Ja się moszczę i wrastam, na razie nie zamierzam wracać ani szukać gdzie indziej, choć daleka jestem od „na zawsze” i „najlepiej”, a już na pewno od „dla każdego”. przez cały czas mam mieszkanie w mieście, a wraz z nim opcję powrotu, jestem w luksusowej sytuacji i z takiej pozycji piszę ten tekst.
Niedawno, gdy byłam w Warszawie i korzystałam z łazienki u przyjaciół – wysoki budynek, kilkadziesiąt mieszkań – wydało mi się wynalazkiem niemal cudownym, iż system kanalizacyjny działa tak sprawnie, na co dzień w najmniejszym choćby stopniu nie zaprzątając myśli osób, które z niego korzystają. Jak wygodnie jest nie wiedzieć, co się dzieje z tym, co wypływa poza granice mojego mieszkania – nie musieć wybierać między szambem, oczyszczalnią biologiczną a ekologiczną, a potem nie musieć ich obsługiwać. Chwilę później, czekając na czerwone światło na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, stojąc nad stacją metra, spojrzałam na przeszklone wieżowce. Zadarłam głowę do góry i wyobraziłam sobie piony kanalizacyjne, wiele łazienek na każdym piętrze. Patrzyłam na chodnik pod stopami i zastanawiałam się, jak głęboko sięga sieć instalacji, tunelów i kanałów. Gdzieś pod nimi jest warstwa gleby, a w niej dżdżownice. Poczułam, całkiem fizycznie, iż stojąc na skrzyżowaniu wielkiego miasta, jestem zawieszona gdzieś pomiędzy ziemią a niebem. Że centrum miasta ma taką warstwę, sięgającą wiele metrów ponad chodnik i wiele metrów w głąb ziemi, która czyni zbiorowe życie możliwym i efektywnym, ale przy tym odkleja je od pojedynczego doświadczenia fizyczności, cielesności i materialności. Własnej i innych.
Moja wyprowadzka na wieś z dużego miasta także jest efektem zasobności i wyboru, a przy tym świadomym poszukiwaniem kolejnego biograficznie znaczącego doświadczenia. A może raczej środowiska – bioróżnorodnych relacji, pełniejszego kontaktu z rzeczywistością, w tym także z naturą, co nie oznacza picia kawy na tarasie z widokiem na góry.
Na wsi mam życie blisko ziemi, a ta czasami zamienia się w błoto po kostki, w którym w listopadzie o godzinie siedemnastej brodzi się w zupełnych ciemnościach. Jesienią kupiłam sobie kalosze, dobrą siekierę i latarkę czołówkę. Drewno na zimę skończyło się w połowie stycznia, bo źle oszacowałam zużycie. Gdy przez dwa dni nie było prądu, odpalałam samochód przed domem, podłączałam przetwornicę i ciągnęłam przedłużaczem prąd (więc zimno wpadało szparą spod niedomkniętych drzwi), aby naładować telefon i zapalić światło. Śmieci segregowane odbierane są dwa razy w miesiącu – widzę, jak moje zużycie plastiku napełnia kolejne żółte worki, które muszę gdzieś przechowywać. Woda, choć głębinowa, jest u nas mocno żelazista, więc filtry na instalacji wodnej trzeba wymieniać choćby i co miesiąc. Używam tylko ekologicznych detergentów i regularnie dosypuję bakterie do przydomowej oczyszczalni, dbając o nią lepiej niż o własną florę jelitową.

Aktualności „Pisma”
W każdy piątek polecimy Ci jeden tekst, który warto przeczytać w weekend.
Jestem jak jednokomórkowiec, ale żyjący w kolonii. Zasysam z otoczenia to, czego potrzebuję, widzę, ile wydalam. Resztki, popiół, śmieci, zapełniona oczyszczalnia. To życie, które wymaga, żebym wzięła odpowiedzialność za swoje odpady, produkty przemiany materii, za kawałek ziemi i jej bioróżnorodność, której staję się częścią, za potrzebę światła, ciepła i czystej wody, za samoorganizację i relacje sąsiedzkie, od których współzależę, więc nie mogę się schować albo udawać, iż się nie znamy. Gdy jadę samochodem przez Pogórze – a jeżdżę tu samochodem więcej niż kiedykolwiek wcześniej – to macham przez szybę mijanym znajomym lub rozpoznaję ich po autach i rejestracjach. Dawniej, gdy jeździłam na wieś, realizując rozmaite projekty, zauważałam, jak mimowolnie odwracały się głowy moich rozmówców, gdy drogą przejeżdżał samochód. Po autach rozpoznaje się rytm okolicy, porę dnia i sieci powiązań. Po czterech miesiącach mieszkania w Wolimierzu złapałam się na tym, iż moja głowa też się mimowolnie odwraca, także chcę zobaczyć, kto jedzie. Widzę i sama jestem widziana.
Decyzja o wyprowadzce na wieś
Nie jesteśmy jednymi z tych, którzy przeprowadzili się na wieś pod wpływemlockdownui pracy zdalnej. Decyzję o wyjeździe z miasta – wtedy z Wrocławia – podjęliśmy wcześniej. Pandemia pomogła nam nie odkładać tej potrzeby na nieokreślone później. Gdy zaczęły się pierwsze obostrzenia, Helena, nasza córka, właśnie kończyła rok, a my doświadczaliśmy rzeczywistości z perspektywy wrocławskiego poddasza (piąte piętro bez windy), w którym dwoje freelancerów próbowało pracować, opiekować się malutkim dzieckiem i wychodzić trzy razy dziennie na spacer z psem, zachowując przy tym izolację lub przynajmniej zalecany dystans społeczny.
Wiedzieliśmy, iż chcemy dla siebie miejsca na Dolnym Śląsku, pięknego (oczywiście) i blisko gór, ale przede wszystkim takiego, w którym będzie sąsiedzka społeczność, osoby z dziećmi, w dodatku z podobnym podejściem do rodzicielstwa – opartym na balansie między bliskością, zaangażowaniem a swobodą. Zaczęliśmy poszukiwania – napisaliśmy posty w mediach społecznościowych, rozpytywaliśmy znajomych. Ktoś mówił: „koniecznie okolice Dusznik”, ktoś inny wysłał nas do Lasówki, a jeszcze inny do Barda i pod masyw Śnieżki. Byliśmy wszędzie. Aż ktoś powiedział też: „Jedźcie do Wolimierza”. Pojechaliśmy. Nie znaliśmy tam nikogo. Mieliśmy adres poleconej agroturystyki w slowhopowym stylu (prowadzą ją znajomi znajomych, ich syn miał wtedy pięć lat), wiedzieliśmy, iż jest tam Stacja Wolimierz – miejsce z artystyczno-kulturalno-ekologiczną misją, założone w latach 90. przez Teatr Klinika Lalek – i coroczny festiwal. Tyle.
Poznaliśmy jedną rodzinę, ta poprowadziła nas do kolejnych, a jadąc przez miejscowość, po prostu zatrzymaliśmy się obok Marty i Zosi, które były wtedy z dziećmi na spacerze. Rozmawialiśmy, telefon wypełnił się kontaktami, zostaliśmy dodani do internetowej grupy mieszkańców Pogórza Izerskiego, pojechaliśmy na sąsiedzkie wydarzenie. Zaufaliśmy temu, co usłyszeliśmy i czego w tym krótkim czasie doświadczyliśmy – iż to okolica, w której wiele osób dąży do tego, żeby mieszkać w sąsiedztwie, a nie tylko obok siebie. Decyzję podjęliśmy podczas drugiej wizyty w Wolimierzu, gdy się okazało, iż na sprzedaż jest działka za rozsądną cenę. Wypisaliśmy w punktach, czego chcemy dla Heleny w związku z wyprowadzką na wieś, wierząc, iż właśnie te doświadczenia mogą okazać się istotne w świecie nadchodzących licznie kryzysów. Na kartce napisaliśmy: „1. Żeby miała dobrą relację z przyrodą i czuła się w niej bezpiecznie. 2. Żeby miała społeczność i czuła się jej istotną częścią. 3. Żeby miała warunki do tworzenia dobrej relacji z samą sobą”.
Chcieliśmy tego dla niej, ale też dla siebie.
Fantazja o przynależności
Gdy mieszkałam w Warszawie, w trakcie studiów i na początku życia zawodowego, miałam fantazję o przynależności. Marzyłam, aby w tym wielkim mieście istniało miejsce (na przykład klubokawiarnia – więc była to fantazja i klasowa, i środowiskowa), do którego mogłabym wpaść w dowolnym momencie, czuć się jak u siebie i spotykać znajome osoby, z którymi miałabym połączenia: zawodowe, przyjacielskie, sąsiedzkie. Żebyśmy odwiedzali się na piechotę, wpadali na siebie przy okazji, mieli swoje święta i swoje sprawy. Teraz widzę, iż to, co nazywa się potrzebą przynależności, próbowałam w mojej fantazji umieścić w scenografii warszawskiej, jedynej znanej mi na co dzień.
Pamiętam chwile, gdy na Górnym Mokotowie, kampusie Uniwersytetu Warszawskiego czy przy ulicy Chłodnej ogarniało mnie to przelotne wrażenie, iż oto jest – moja wioska, moja społeczność oraz ja jako przynależąca do niej część. Znikało jednak jak fatamorgana wraz z końcem imprezy lub zajęć, rozpierzchaniem się ludzi do swoich spraw, wraz ze small talkamialbo nieśmiertelnymi „To pędzę dalej!” i „Zdzwońmy się na kawkę”, które powodowały we mnie nasilenie tęsknoty i sprawiały, iż podejmowałam usilne, acz skazane na porażkę starania, aby tych ludzi spróbować znowu gdzieś skrzyknąć, aby przez chwilę poczuć ten iluzoryczny kokonik. Choćbym się miała upocić i umęczyć, szyjąc go na siłę i wbrew nurtom porywającym nas w różne części wielkiego miasta. Tam i wtedy to zwyczajnie się nie udawało. Zbyt dużo opcji, ulic, przesiadek, kierunków, zbyt wiele miejsc, w których „może się spotkamy” i osób, z którymi chciałam być blisko.
Choć myślę, iż poczucie wioski da się osiągnąć w mieście – może szczególnie kilkanaście lat później, po pandemii, po opisaniu idei piętnastominutowego miasta, po pojawieniu się u ludzi z naszego pokolenia dzieci, po tym, jak zaczęto głośno mówić o profilaktyce zdrowia psychicznego i jak zaczęły pączkować oddolne inicjatywy dzielnicowe. Nie chodzi choćby o to, aby spotykać się na gadanie czy pracować projektowo, ale żeby aktywnie współzamieszkiwać okolicę. …