Po zakupie domu nad morzem krewni nagle sobie o nas przypomnieli.
Nigdy bym nie pomyślała, iż ktoś może oskarżyć mnie i mojego męża o zarozumiałość. Zawsze prowadziliśmy skromne życie, nie próbując się wyróżniać. Ja i mój mąż mamy prawie 50 lat i to nasze drugie małżeństwo. Nie mam dzieci, tak się złożyło, a mój mąż ma dorosłą córkę. Jesteśmy razem od około dziesięciu lat i w tym czasie stworzyliśmy przytulne i harmonijne życie.
Krzysztof mieszkał we własnym domu poza miastem, a ja w miejskim mieszkaniu. Po ślubie przeprowadziłam się do niego i to okazało się trafną decyzją. Życie na wsi gwałtownie przypadło mi do gustu: cisza, spokój, bliskość natury. Nie byliśmy zwolennikami hałaśliwych spotkań, rzadko odwiedzaliśmy kogoś w gościach, a i do nas rzadko ktoś przyjeżdżał. Jedynym częstym gościem była córka męża, Anna, z którą mieliśmy ciepłe relacje.
Pewnego razu, niedługo po ślubie, wybraliśmy się w podróż nad morze. Ta wyprawa pozostawiła w naszych sercach niezatarte wrażenia. Morska bryza, szum fal, niekończące się plaże — wszystko to wydawało się rajem na ziemi. Wtedy zaczęliśmy się zastanawiać: a co, jeżeli na emeryturze przeprowadzimy się bliżej morza? To marzenie wydawało się odległe i prawie nieosiągalne, ale los postanowił inaczej.
Nagle zmarł wujek Krzysztofa, zostawiając mu w spadku trzypokojowe mieszkanie w mieście. To stało się dla nas szansą na zbliżenie się do marzenia. Postanowiliśmy sprzedać odziedziczoną nieruchomość, zrezygnować z pracy i przeprowadzić się do nadmorskiego miasta. Dom Krzysztofa powierzyliśmy do sprzedaży jego córce Annie. Ona gwałtownie znalazła kupców i przelała nam część uzyskanych środków, a resztę mąż postanowił podarować córce.
W ten sposób znaleźliśmy się w przytulnym domku nad morzem. Pracę znaleźliśmy bez większych problemów, życie się ustabilizowało. Jednak nasza sielanka została zakłócona niespodziewanym zainteresowaniem ze strony krewnych. Jak tylko rozeszły się plotki o naszej przeprowadzce, zaczęli do nas zjeżdżać goście: bracia, siostry, ciotki, wujkowie, a choćby dalsi krewni, o których istnieniu ledwo pamiętaliśmy.
Na początku cieszyliśmy się z gości, ale niedługo zauważyliśmy niepokojącą tendencję. Wielu przyjeżdżało bez zaproszenia, z pustymi rękami, oczekując od nas pełnej gościnności. Liczyli na darmowe zakwaterowanie, wyżywienie i rozrywki. Po ich wyjeździe musieliśmy sprzątać, prać góry pościeli i uzupełniać zapasy żywności.
Szczególnie nieprzyjemne było to, iż niektórzy krewni przyjeżdżali z dziećmi, a choćby wnukami, nie uprzedzając nas wcześniej. Nasz dom stał się darmowym pensjonatem. Czuliśmy się z Krzysztofem wyczerpani i wykorzystani.
Postanowiliśmy więc wyznaczyć granice. Bliskich krewnych, takich jak siostra Krzysztofa z córką i Anna z rodziną, zawsze chętnie widzieliśmy. Przyjeżdżali na krótko, przywozili ze sobą poczęstunki i pomagali w gospodarstwie. Ale dla pozostałych musieliśmy zamknąć drzwi. Wyraźnie powiedzieliśmy, iż nie możemy przyjmować gości bez uprzedzenia i zapewniać im wszystkiego, co konieczne.
Ta decyzja wywołała falę oburzenia. Zaczęto nas nazywać zarozumiałymi, twierdząc, iż odwróciliśmy się od rodziny. Ale nie czuliśmy się winni. Kiedy mieszkaliśmy na wsi, nikt z tych ludzi się nami nie interesował. Teraz, gdy dowiedzieli się o naszym domu nad morzem, nagle sobie o nas przypomnieli.
Nie żałujemy podjętej decyzji. Nasz dom to nasza twierdza i mamy prawo decydować, kogo i kiedy przyjmować. Życie nad morzem nauczyło nas cenić proste przyjemności: poranne spacery po plaży, zachody słońca na brzegu, szum fal. I nie pozwolimy nikomu zakłócać naszej harmonii i spokoju.