Kulinarny raj u mistrzyni smaku

twojacena.pl 4 tygodni temu

Kulinarny raj u Bogusi

Gdy tylko razem z Witkiem przekroczyliśmy próg mieszkania Bogusi, ogarnął mnie taki zapach, iż niemal zapomniałam, po co przyszliśmy. Unosiła się woń świeżo upieczonego schabu, ciepłego ciasta i przypraw, które wirowały w powietrzu niczym w tańcu. Zatrzymałam się w progu, zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech — to był zapach domowego ciepła, święta i czegoś magicznego. A gdy spojrzałam na stół, oniemiałam zupełnie. Stały tam dania, które śmiało mogłyby trafić do muzeum sztuki kulinarnej. Szczerze mówiąc, nie wiedziałam, co robić najpierw — podziwiać czy chwytać za talerz.

Bogusia, moja dawna przyjaciółka, zawsze była mistrzynią w kuchni, ale tym razem przeszła samą siebie. Przyszliśmy z Witkiem na kolację — zaprosiła nas „tak po prostu”, bez okazji, żeby pogadać i spędzić razem wieczór. Spodziewałam się czegoś prostego: no, może sałatka, pieczony kurczak, herbata z ciastkiem. Ale to, co zobaczyłam, było prawdziwym gastronomicznym spektaklem. Stół uginał się pod ciężarem smakołyków: rumiana polędwica z ziołową skórką, ziemniaki zapiekane z rozmarynem, warzywa ułożone jak obraz, a na deser szarlotka o złotej skórce, pachnąca wanilią i cynamonem. Do tego trzy sosy w maleńkich sosjerach, każdy jakby wyjęty z marzenia.

„Bożena, ty co, restaurację otwierasz?” — wyrwało mi się, nie mogąc oderwać wzroku od tego przepychu. Bogusia tylko się zaśmiała i machnęła ręką: „Oj, Danuta, to tak dla was postanowiłam się postarać. Siadajcie, zaraz spróbujemy!” Witek, mój mąż, który zwykle mało mówi, już sięgał po widelec, ale go powstrzymałam: „Poczekaj, najpierw zrobię zdjęcie, takie cudo trzeba wrzucić na Fejsa!” Bogusia przewróciła oczami, ale widać było, iż jest dumna. Znałam ją — gotowała z sercem, a potem udawała, iż to nic wielkiego.

Zaczęła się prawdziwa uczta. Pierwszy kęs mięsa rozpłynął mi się w ustach, z nutą czosnku i czegoś jeszcze, czego nie umiałam nazwać. „Bożena, co to za czary?” — spytałam, a ona tylko się uśmiechnęła: „Tajny składnik — miłość!” Roześmialiśmy się, choć w głębi duszy uwierzyłam. Bo jak inaczej wytłumaczyć, iż choćby zwykła sałatka z pomidorów i ogórków u niej smakowała jak arcydzieło? Witek, który zwykle je w milczeniu, nagle oznajmił: „Bożena, jeżeli tak gotujesz na co dzień, to się do ciebie wprowadzam”. Wybuchnęliśmy śmiechem, choć zauważyłam, iż już zerkał po dokładkę.

Podczas kolacji Bogusia opowiadała, jak przygotowywała każdą potrawę. Okazało się, iż spędziła cały dzień w kuchni, a niektóre przepisy dostała od babci. „Ta szarlotka — mówiła — babcia piekła na wszystkie święta. Ja tylko dodałam więcej wanilii”. Słuchałam i myślałam: skąd ona bierze tyle cierpliwości? Ja w kuchni wytrzymuję maksymalnie godzinę. Moje „specjały” to makaron z serem, i to tylko jeżeli ser jest już starty. A tu — cała symfonia smaków, wszystko zrobione z taką pieczołowitością, iż chciało się przytulić gospodynię.

Ale najpiękniejsze było to, jaką atmosferę stworzyła Bogusia. Nie tylko jedzenie, ale cały jej dom oddychał ciepłem. Na stole stał mały wazonik z polnymi kwiatami, świece rzucały miękkie światło, a z głośników cicho płynęła jazzowa melodia. Zdałam sobie sprawę, iż dawno nie czułam się tak zrelaksowana. choćby Witek, który zwykle po kolacji grzebie w telefonie, tym razem siedział uśmiechnięty i opowiadał kawały z młodości. Bogusia potrafiła zwykły wieczór zamienić w święto.

Gdy sięgaliśmy po drugi kawałek ciasta, spytałam: „Bożena, jak ty to wszystko ogarniasz? Praca, dom, a jeszcze takie kolacje?” Zamyśliła się i odparła: „Wiesz, Danuta, gotowanie to dla mnie jak medytacja. Włączam muzykę, kroję warzywa, mieszam ciasto — i wszystkie troski znikają. A gdy widzę, jak wam smakuje, wiem, iż warto”. Spojrzałam na nią i pomyślałam: gdybym miała choć odrobinę jej talentu i wytrwałości. Może wtedy umiałabym upiec coś więcej niż paczkowane bułki.

Kiedy wychodziliśmy, Bogusia wręczyła nam pojemnik z resztkami szarlotki i mięsa. „Weźcie — powiedziała — zjecie w domu!” Chciałam odmówić, ale nalegała: „Nie protestuj, gotowałam specjalnie dla was”. Na ulicy dotarło do mnie, iż ten wieczór nie był tylko o jedzeniu. Był o przyjaźni, o tym, jak dobrze być razem, o umiejętności dzielenia się. Bogusia przypomniała mi, iż czasem warto się zatrzymać i cieszyć chwilą.

Teraz zastanawiam się, kiedy ją zaprosić do nas. Tylko co jej podam? Mój makaron choćby nie zbliży się do jej poziomu. Może zamówić pierogi i udawać, iż sama je lepiłam? Żartuję. Chyba wyciągnę od niej parę przepisów i spróbuję zaskoczyć. A jeżeli się nie uda, po prostu powiem: „Bożena, ty jesteś królową kuchni, a ja dopiero się uczę”. I wiem, iż się tylko roześmieje i powie, iż najważniejsi są ludzie. Właśnie taka jest.

Idź do oryginalnego materiału