Kulinarny piekło: wojna z teściową
Moje życie w małym miasteczku nad Wisłą zamieniło się w niekończący się koszmar przez teściową, która uważa, iż jestem beznadziejną gospodynią. Jej ciągłe docinki do mojego gotowania doprowadzają mnie do szału. Każda jej wizyta to nowa awantura, nowe wyrzuty, które odbierają mi resztki sił. Mam już dość, a mój gniew jest gotowy eksplodować, zagrażając kruchemu spokojowi w naszej rodzinie.
Teściowa, Brygida Stanisławówna, nie przestaje powtarzać, iż nie umiem gotować. Wścieka ją szczególnie to, iż przygotowuję jedzenie na kilka dni. „Dlaczego mój syn ma jeść to samo przez trzy dni?! Naprawdę nie potrafisz ugotować czegoś świeżego każdego dnia?” – rzuca z pogardą. Brygida Stanisławówna jest zawodową kucharką, jej dania to prawdziwe arcydzieła. A ja nie lubię gotować. Dla mnie najważniejsze, żeby jedzenie było proste, jadalne i nie zabierało wiele czasu. jeżeli spełnia te warunki, jestem zadowolona.
W tygodniu gotuję zwykłe potrawy: rosół, zupę pomidorową, ziemniaki z mięsem, makaron. Mój mąż, Marek, nie narzeka – wszystko mu odpowiada. Ale w weekendy sam staje przy kuchni, tworząc kulinarne wykwintności. Zajmuje mu to pół dnia, a ja potem muszę zmywać górę brudnych naczyń, umorusaną kuchenkę i podłogę, którą Marek zawsze jakoś ubrudzi. Nie mam nic przeciwko jego hobby, ale po pracy nie mam siły na codzienne kuchenne wyczyny. Marek to rozumie, ale teściowa – nie.
Każda jej wizyta to jak egzamin. Otwiera lodówkę i krzywi nos: „Co to znowu, wczorajsza zupa? Naprawdę tak trudno rano wyjąć mięso z zamrażarki, żeby wieczorem ugotować coś świeżego? To nie zajmuje dużo czasu!” Mówienie jest łatwe, ale po całym dniu w biurze marzę tylko o jednym – rzucić się na kanapę i zamknąć oczy. Marek mi współczuje i nie wymaga świeżych dań codziennie, ale Brygida Stanisławówna nie chce wejść w moją sytuację.
Niedawno urodziłam syna, Wojtka. Życie stało się jeszcze trudniejsze. Maluch prawie nie śpi w nocy, chodzę jak cień, ledwo trzymając się na nogach. Czasem w ogóle nie mam czasu gotować, i Marek sam robi pierogi. Gdy teściowa zobaczy w lodówce wczorajszy makaron albo parówki, wpada w furię: „Mój syn pewnie już ma wrzody od takiego jedzenia! Tylko milczy, żeby cię nie zdenerwować!” Jej słowa bolą jak nóż w serce. Po co przychodzi? Żeby mnie upokorzyć i dać popis swojego charakteru?
Nigdy nie zaproponowała pomocy, choć widzi, jak jestem wykończona. Niedawno Wojtkowi zaczęły wychodzić ząbki i przez tydzień nie spałam, kołysząc go na rękach. Akurat wtedy przyszła Brygida Stanisławówna. Bez pukania podeszła do lodówki, otworzyła garnek z kaszą i zaczęła ją wąchać. „Ile dni tej kaszy?” – spytała z obrzydzeniem. „Nie wiem, Marek gotował” – odpowiedziałam zmęczona. „Oczywiście! Co mu pozostaje, żeby nie umrzeć z głodu? – wrzasnęła. – On haruje od rana do wieczora, żeby cię utrzymać, a ty siedzisz w domu i nie umiesz przyzwoicie ugotować! Mój mąż nigdy nie gotował!”
Poczułam, jak we mnie wszystko wrze. Jej słowa były niesprawiedliwe, trafiały w najczulsze punkty. Jestem złą matką, złą żoną, beznadziejną gospodynią. Łzy napłynęły mi do oczW końcu nie wytrzymałam i krzyknęłam: „Jeśli nie przestaniesz mnie upokarzać, więcej cię tu nie zobaczę!”.