Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, iż będziemy się kłócić z mężem przez ślub, wyśmiałabym to. Przecież najważniejsza jest miłość, prawda? Z Wojtkiem jesteśmy razem już prawie pięć lat. Mieszkamy w moim mieszkaniu w Poznaniu, które wcześniej wynajmowałam, a potem zrobiłam w nim minimalny remont i się wprowadziliśmy. Teraz jednak potrzebuje ono pilnego kapitalnego remontu — rury, ściany, instalacja elektryczna, podłoga. To nie fanaberia, ale konieczność.
Zaproponowałam kompromis: cichy ślub cywilny, bez restauracji i hucznych zabaw. Zebrać się z rodzicami przy stole w domu. A zaoszczędzone pieniądze włożyć w nasze mieszkanie — w nasze prawdziwe życie. Ale w tę logiczną układankę wdarła się jedna kobieta, której, jak się okazało, nic nie powstrzyma. Matka mojego męża — Antonina Nowak.
— Wojtuś to mój jedyny syn! — wykrzykuje. — Jak to tak, bez wesela?! Wszystkich krewnych zapraszaliśmy na ich święta, a teraz co? Wyjdziemy na skąpców? Wszyscy już wiedzą, iż szykuje się wesele!
— Ale my was nie prosiliśmy, żebyście wszystkich zapraszali — spokojnie przypomniałam.
— To nie twoja sprawa! Nie pozwolę na taki wstyd, żeby syn wziął ślub, jakby do urzędu po chleb poszedł!
Problem w tym, iż tych „wszystkich” krewnych nigdy na oczy nie widziałam. Ani razu. Kim są, skąd, ilu ich jest — nie mam pojęcia. Ale teściowa już ich obdzwoniła, wszystkich uprzedziła, a choćby zarysowała przybliżone terminy.
— Wy z Wojtkiem macie oszczędności, ja trochę odłożyłam, a twoi rodzice może też dorzucą — urządzimy porządne wesele! — radośnie ogłasza, nie słuchając moich słów.
A moi rodzice, nawiasem mówiąc, stoją po mojej stronie. Oni też uważają, iż lepiej zainwestować w remont niż wydać dziesiątki tysięcy na restaurację i białą suknię, którą zakłada się raz. Powiedzieli jednak, iż jeżeli się zdecydujemy — pomogą. Bez nacisków. Bez ultimatów.
Ale Antonina Nowak myśli inaczej. Dla niej wesele syna nie jest o nas, tylko o niej. O tym, jak będzie wyglądać w oczach swojej rodziny. I by wzmóc presję, sięgnęła po szantaż:
— jeżeli nie urządzicie normalnego wesela, to nie mam syna. Nie chcę was znać. Wstyd mi!
Patrzyłam na Wojtka. Milczał. A potem… zaczął przechylać się na stronę matki. Nie dlatego, iż się zgadza, ale dlatego, iż jej żal. Bo płacze, cierpi, nazywa się upokorzoną i nikomu niepotrzebną.
Powiedziałam mu wprost:
— jeżeli twoja matka chce wesele, niech sama je opłaci. W całości. My w to nie inwestujemy. Ani ja, ani moi rodzice. Ani grosza.
I wtedy, oczywiście, padł finałowy akord:
— Ja takich pieniędzy nie mam! — krzyknęła teściowa. — Ale wy przecież też nie pod mostem mieszkacie!
I tak oto krąg się zamknął. Mąż — między młotem a kowadłem. Ja — w rozterce. W domu napięcie, jak przed burzą. Wojtek nie żąda ode mnie wesela, ale i nie umie rozwiązać sytuacji. Mówi, iż teraz „nie wypada” wobec rodziny — wszystkich zaprosili, a tu cisza. A ja nie rozumiem — od kiedy obcy ludzie są ważniejsi niż nasza przyszłość?
Nie jestem przeciw weselu, gdyby to było nasze wspólne pragnienie, a nie teatr Antoniny Nowak. Chcę w domu, w którym mieszkam, oddychać świeżym powietrzem, a nie pleśnią. Chcę dobre okna, łazienkę, nową kuchnię. Chcę przytulność i życie, a nie tańce dla zdjęć do albumu, które za rok nikt nie będzie pamiętał.
I jeżeli po to mam stoczyć walkę z własną teściową — stoczę. Bo mój dom to mój wybór. A jeżeli Wojtek wciąż jest moim partnerem, a nie synem swojej matki — to to zrozumie.