Stanisław Andrzejewski, zwany przez przyjaciół i współpracowników jako Staszek, niedawno awansował na stanowisko kierownika działu w dużej firmie w Poznaniu. Awans był zasłużony – pracowity, cichy, punktualny. Nie parł do przodu, ale szedł pewnie. Gratulacje w pracy były mało wylewne – Staszek uśmiechał się lekko, dziękował i zapewniał, iż zrobi wszystko, by zespół nie żałował jego nominacji.
Najbardziej cieszyła się jego mama, Bożena Kowalska. To ona kiedyś woziła syna po lekarzach, płaciła za korepetycje, kupowała mu zimowe ubrania i odkładała grosze z emerytury na jego studia. To ona też nalegała, by poczęstował współpracowników domowymi smakołykami – pierogi, sałatki, przekąski. I choć Staszek początkowo się wymawiał, w końcu się zgodził – nie chciał zawieść mamy.
W dniu uroczystości pojechał po jedzenie do domu matki. Ta akurat miała wizytę u kardiologa, więc zostawiła wszystko w lodówce – starannie zapakowane. W krótkiej przerwie obiadowej Staszek postanowił nie ciągnąć wszystkiego sam i poprosił nową współpracowniczkę, Kasię, by pojechała z nim pomóc. Ta chętnie się zgodziła.
Kasia, jasnowłosa i o piwnych oczach, była typem kobiety, którą każdy zauważa. W pracy szeptano, iż ma oko na Staszka, często się przymila, uśmiecha, prosi o podwiezienie…
Weszli do mieszkania matki – skromnego, ale czystego i przytulnego. Staszek otworzył lodówkę i zaczął wyjmować liczne pojemniki. Kasia wygodnie usiadła na taborecie, rozglądając się po wnętrzu:
— U twojej mamy tak przytulnie… Naprawdę jak u siebie. A to kto?!
Z pokoju wyjechała czarna suczka i zaczęła warczeć na nieznajomą.
— To Kropka — wyjaśnił Staszek, biorąc ją na ręce. — Nie bój się, jest łagodna.
— Kropka?! No imię… — zrobiła grymas Kasia. — Niech nie podchodzi. Jeszcze mi rajstopy podrapie.
Staszek zamilkł. Jej niezadowolenie jakoś go zabolało. Ale to nie był koniec – z korytarza wynurzył się dobrze odżywiony czarny kot, który dostojnie otarł się o nogi swojego pana.
— A to Brylant — powiedział czule Staszek i wyjął z lodówki gotowaną rybę. — Zaraz, kochanie, masz swój obiad.
Kasia cofnęła się w stronę drzwi.
— U was to istny zwierzyniec. W tak małym mieszkaniu i kot, i pies? Toż to antyhigiena… sierść, zapachy… Twoja mama nie ma alergii?
— A ty masz? — cicho zapytał Staszek.
— Ja? Nie… nie wiem. Nigdy nie mieliśmy zwierząt. Nie lubię. Są brudne…
Staszek w milczeniu kontynuował pakowanie jedzenia. Uśmiech zniknął. Kasia stała z boku, raz po raz odpędzając psisko, które chciało obwąchać jej buty.
— Wieczorem przyjdę i je wyprowadzę — w końcu powiedział Staszek. — Mama będzie się denerwować, iż je przekarmiłem, ale jak im odmówić?
— Jeszcze czas na nie marnować… No tak, ktoś musi — mruknęła półuśmiechem Kasia, kierując się ku drzwiom.
W drodze powrotnej paplała coś o nowym menu w stołówce, o spódnicy Ewy Nowak, o tym, jak koleżanka z księgowości wyszła za mąż po raz trzeci. Staszek szedł w milczeniu, tylko od czasu do czasu kiwał głową. W głowie huczało: „Pustka. Fałsz. Chuda…”
W biurze już czekano: wręczono mu termos, uściskano, poklepano po ramieniu. Po pracy nakryto stół, trochę wypito, dużo zjedzono. Kasia znów się kręciła – to żart, to spojrzenie, to propozycja podwiezienia. Ale Staszek spokojnie odpowiedział:
— Przepraszam, śpieszę się. Mam ważne spotkanie.
W domu czekała na niego mama.
— No i jak poszło? — zapytała z uśmiechem, otwierając drzwi.
— Wszystko świetnie, mama. Twoje pierogi zniknęły pierwsze. Mówili, iż jak z najlepszej restauracji. O mnie już zapomnieli…
— A o tej, z którą dzisiaj przyjechałeś – Kasi? Sąsiadka widziała, mówi, śliczna dziewczyna. To ta?
— Nie. Zwykła koleżanka. I tak na razie nikogo nie ma. Wtedy skłamałem, żeby cię rozweselić. Wybacz.
— Dobrze. A jeżeli się pojawi – jaka ma być, ta twoja „ta jedyna”?
Staszek zamyślił się.
— Skromna. Dobra. Mądra. I… musi cię lubić. I Brylanta. I Kropkę.
Mama uśmiechnęła się.
— Oj, Staszku, najważniejsze, żeby cię kochała. Wtedy i nas wszystkich przygarnie. choćby tego łysiejącego kota z charakterem.
Skinął głową. Potem wziął smycz, zawołał oba „stworzenia” i wyszedł na ulicę. Wszyscy troje radośnie przebiegli podwórko, jakby znów byli w tych czasach, gdy wszystko było proste – mama w domu, w plecaku bułka, na rękach szczeniak, na ramieniu kot, a przed nimi – całe życie.
Mama patrzyła przez okno i zaciskała pięści.
— Trzydzieści lat, kierownik działu, a dusza dziecka. Daj ci Boże prawdziwą miłość, synku… I żeby pokochała was wszystkich od razu. I Brylanta. I Kropkę. I matkę.