To było już kilka lat temu, kiedy studiowałem na uniwersytecie. Moi sąsiedzi to była trójka chłopaków w moim wieku, z którymi z czasem się zaprzyjaźniliśmy. Pewnego dnia siostra jednego z nich, Ewelina, postanowiła wraz z koleżankami pobawić się w planszetkę spirytystyczną. I tak właśnie wywołały chłopca, który — dla potrzeb tej historii — nazwiemy Staś.
Jak opowiadał Staś, miał właśnie iść do nieba, ale gdy usłyszał wołanie, uznał, iż zostanie tu trochę dłużej. Próbowali namówić go wiele razy, żeby ruszył w swoją drogę, ale uparciuch za każdym razem odmawiał. Na początku słyszaliśmy tylko relacje tych trzech dziewczyn i ich rzekome spotkania z Stasiem. Nikt więcej go nie widział ani nie słyszał, więc trudno nam było w to uwierzyć.
Moi znajomi mieli jednak dziwny zwyczaj. Za każdym razem, gdy ktoś ich odwiedzał, prosili Stasia, żeby nie straszył gościa. Obiecywali, iż po wyjściu znajomego pobawią się z nim. To był taki rytuał, powtarzany przy każdej wizycie.
Pewnego popołudnia, około czwartej czy piątej, siedzieliśmy we czwórkę w salonie i gawędziliśmy, gdy nagle piłka zaczęła powolutku toczyć się korytarzem, aż zatrzymała się przed nogami jednego z nich. Widziałem to, ale udawałem, iż nic się nie dzieje. Może przeciąg? Tak sobie przynajmniej tłumaczyłem. Mój kolega podniósł piłkę z uśmiechem i odesłał ją delikatnie z powrotem.
Minęło z piętnaście, może dwadzieścia minut, i piłka znów się pojawiła, tocząc się… prosto pod jego stopy. Tym razem jednak uważnie obserwowałem korytarz — chciałem się upewnić, iż nikt nie…