Dorastałam w skromnym domu. Często brakowało nam na podstawowe rzeczy, dlatego bardzo wcześnie zaczęłam pracować. Moje pierwsze pieniądze odkładałam już jako nastolatka – sprzątałam podłogi w lokalnym markecie. Od tamtej pory mam nawyk zawsze mieć coś na czarną godzinę. Bałam się biedy, braku stabilizacji. Więc oszczędzałam.
Po dziesięciu latach uzbierała się spora suma – adekwatnie można to już nazwać majątkiem. I wtedy przyszło zaskoczenie: mój obecny mąż dowiedział się o tych pieniądzach i zaczął naciskać, żebym je zainwestowała w nasz „wspólny” biznes. Ale ja nie chcę!
Pamiętam dobrze, jak mój ojciec wyrzucił nas z domu – mnie i moją siostrę. Jak mama chodziła myć podłogi do kawiarni o czwartej rano, żeby nas wyżywić. Ja tak żyć nie chcę. Dlatego całe życie budowałam swoją poduszkę bezpieczeństwa. Wiem, jak to jest zostać z niczym. Dziś mąż cię kocha, jutro może odejść – tak jak nasz tata. A ja wtedy przynajmniej nie zostanę bez środków.
Spokojnie żyłam, wiedząc, iż mam swoją rezerwę. Inflacja trochę uszczknęła, ale przez cały czas mogę kupić mieszkanie. I taki był plan – kupić własne M, niezależne. Nieruchomość to przecież najpewniejszy sposób na ochronę oszczędności.
Ale przez jedną rozmowę mama wygadała się Marcinowi. On to sobie zapamiętał i dwa lata później wyskakuje z pomysłem uprawy bazylii i koperku w kontenerze. Tłumaczę mu, iż nie wierzę w ten projekt – poprzednie też nie wypaliły. Ale on się oburzył, iż skoro mam własne pieniądze, to dlaczego nie chcę pomóc. Skoro jesteśmy małżeństwem, to przecież wszystko powinno być wspólne.
Może bym tak uważała, gdyby to były jego pieniądze. Ale to są moje – odkładane przez lata, kosztem wyrzeczeń, pracy ponad siły. A on chce je po prostu wydać, jakby nic nie znaczyły.
Powiedziałam stanowcze „nie”. Marcin się obraził. Po kilku dniach postawił sprawę jasno: albo mu daję pieniądze, albo się rozwodzimy.
I teraz siedzę i myślę. Co bardziej mi się opłaca: mieszkanie kupione za własne oszczędności… czy mąż, który potrafi tylko sięgać do mojej kieszeni?