Kiedy żona została szefową kuchni — a w domu zostały tylko pierogi
Kiedyś razem z Dianą byliśmy zwyczajną, niczym niewyróżniającą się rodziną z podwarszawskiego Piaseczna. Oboje pracowaliśmy jako inżynierowie w lokalnej fabryce – stabilna, choć nieoszałamiająca praca, skromne dni, syn w szkole podstawowej, codzienne troski i euforii – wszystko jak u innych. Najważniejsze, iż zawsze uważałem, iż miałem niesamowite szczęście do żony. Nie tylko dlatego, iż była dobrym i niezawodnym człowiekiem, ale też dlatego, iż potrafiła zamienić każdy obiad w domowe święto. Jej gotowanie było czystą magią. Sałatki, wypieki, dania główne – wszystko z sercem i fantazją. choćby jajecznica smakowała tak wyjątkowo, iż kiedyś zapytałem: „Czy na pewno nie skończyłaś szkoły kulinarnej?”
Ale, jak się okazało, w każdej miłości do gotowania kryje się robaczek. I ten robaczek pewnego dnia urósł do rozmiarów, które przewróciły nasze życie do góry nogami.
Najpierw Diana zaczęła narzekać na pracę. Mówiła, iż ma dość rysowania projektów, iż nie chce już żyć od wypłaty do wypłaty, iż dusza domaga się zmian. Na początku nie przywiązywałem do tego wagi. No cóż, każdy się męczy, zwłaszcza zimą. Starałem się ją pocieszać, mówiąc, iż inżynier to potrzebny i stabilny zawód. Ale Diana tylko milczała lub machała ręką. Aż pewnego dnia usiadła przy stole i oznajmiła:
— Znalazłam kurs. Od „Akademii Kulinarnej”, nabór właśnie trwa, obiecują pracę w sieci restauracji po ukończeniu. Nauka trwa tylko trzy miesiące. To jest to. Czuję to.
Koszt kursu powalił mnie na kolana. Nie sądziłem, iż zdobycie dyplomu kucharza to jak studia w prywatnej uczelni. Ale w oczach Diany zobaczyłem postanowienie, którego nie dało się zignorować. Długo kalkulowaliśmy, zastanawialiśmy się, braliśmy konsultacje w banku. Wzięliśmy kredyt. A tydzień później Diana zrezygnowała z pracy.
Rozpoczęły się trzy miesiące piekła. Nie dlatego, iż żona się zmieniła – wręcz przeciwnie, cała oddała się nauce. Podręczniki, filmy, notatki, warsztaty. Ja i syn staliśmy się jej fanami na kuchennym zapleczu – raz próbowaliśmy nowych sosów, raz ocenialiśmy idealne „al dente” makaronu. Ale niedługo Diana zaczęła uważać, iż jej dawne dania to „zwykła tandeta” i „żałosne próby”. Próbowałem protestować, ale tylko machała ręką:
— Nie jesteś kucharzem, po prostu nie rozumiesz. To, co robiłam wcześniej, to zabawa w piaskownicy. Prawdziwa kuchnia jest tam, gdzie szczypcami układa się mikroziółka.
Później przyszedł dodatkowy fakultet – obowiązkowy przed egzaminem końcowym. Więcej wydatków. Więcej stresu. Ale wszystko się opłaciło: Diana okazała się jedną z najlepszych na kursie i dostała propozycję pracy w ekskluzywnej restauracji. Świętowaliśmy jej sukces – choć tylko pierogami, bo na więcej nie miała już czasu.
Minął miesiąc. Potem drugi. Nasze rodzinne obiady zamieniły się w niekończącą się karuzelę mrożonek – pierogi, kopytka, czasem parówki. Kiedy delikatnie wspominałem, iż i w domu chciałbym czasem poczuć zapach domowego żurku czy drożdżowego ciasta, Diana tylko wzdychała:
— Przez dwanaście godzin dziennie stoję przy garach. Nie mam już siły. Co, pierogi ci nie smakują?
Nie smakują? Owszem, smakują. Ale od nadmiaru choćby one się przejadają. choćby syn zaczął zauważać:
— Tato, a mama kiedyś znów ugotuje rosół?
Ale zamiast rosołu były opowieści. Jakie tam podają steki, jakie dania z łososiem i pistacjami, jak zachwyceni goście biją brawo. A u nas na stole – znowu ciasto z mięsem.
Potem wypadła rocznica mojego przyjaciela. Wiedział, gdzie pracuje Diana, i poprosił o pomoc w organizacji przyjęcia. Żena z chęcią się zgodziła, załatwiła wszystko na specjalnych warunkach, a wieczór był prawdziwie elegancki. Stół uginał się od przysmaków, komplementy płynęły strumieniem, a znajomi patrzyli na mnie z podziwem:
— No, Krzysiek, musisz być szczęściarzem! Z taką żoną pewnie w domu ucztujesz co wieczór?
Tylko wymuszałem uśmiech. Jak wytłumaczyć, iż od pół roku nie widziałem w domu niczego poza pierogami?
A potem Diana zaczęła się od nas oddalać. Wychodziła wcześnie, wracała późno, zmęczona, poirytowana. Codzienność przestała ją interesować. Synem zajmowałem się ja. Pranie – moja sprawa. Gotowanie… sami rozumiecie. Pewnego dnia nie wytrzymałem:
— Diano, jeżeli teraz twoim domem jest restauracja, może się tam po prostu przeprowadź?
Uraziła się. Powiedziała, iż nie rozumiem jej drogi, jej powołania. Ale kilka dni później jednak usiadła ze mną do rozmowy.
— Przepraszam. Naprawdę się zagalopowałam. Myślałam, iż jeżeli nie dorosnę do poziomu restauracji, wyrzucą mnie. Nie zauważyłam, jak przestałam być żoną i matką.
Od tamtej pory wiele się zmieniło. Diana zaczęła przynosić jedzenie z pracy – gorące, aromatyczne. W niedziele czasem gotuje w domu. Syn znów biega do kuchni z pytaniem: „Mamo, co dziś na obiad?” A ja, patrząc na nich oboje, rozumiem: tak, odnalazła siebie. Ale najważniejsze, iż nie zgubiła nas.
I teraz, gdy ktoś spyta, czy nie zazdroszczę jej kuchni, odpowiadam:
— Owszem, trochę. Ale znaleźliśmy równowagę. Ważne, żeby za stertą pierogów nie zniknęła rodzina.