No i co ja ci powiem… Życie czasem podsuwa nam takich ludzi, iż aż się zastanawiasz, czy to nie sam diabeł dla zabawy ich przysłał. Jednym mijają jak przypadkowe spotkania, a innym – jak nam – przychodzi nazywać ich „zięciem”. Nigdy bym nie pomyślała, iż po latach troski, wychowania, miłości i pracy, wszystko to dla przyszłości córki, to właśnie jej wybór w postaci „wesołego” Krzysia stanie się dla całej rodziny prawdziwym ciosem.
Na pierwszy rzut oka – typowy facet, trochę chytre spojrzenie, niezdarna mina, luzackie gadanie. Ale wystarczyło, żeby otworzył usta, i już było wiadomo: poczucie humoru ma, tylko iż smaku – ani odrobiny. Pierwsze spotkanie z nim zostawiło po sobie smród tanich dowcipów o teściowych i zięciach, plus opowieści o jego „służbie” w „wojskach kanapowych” – dosłownie. Już wtedy czułam wstyd, jakby ktoś wniósł do naszego domu worek kiepskich żartów z podrzędnej knajpy.
Ja i mąż byliśmy w szoku. Dziewczyna wychowana na Sienkiewiczu i Andersenie, na subtelnej angielskiej satyrze, zakochała się w tym – wybaczcie – pajacu. Pewnie choćby nie wie, kto to Tuwim, ale z zapałem powtarza głupie memy z internetu. Próbowaliśmy odwieść ją od tego, błagaliśmy, przekonywaliśmy – bez skutku. Miłość, powiedziała, i koniec. A potem – ślub. Skromny, ale z obowiązkową przemową pana młodego, w której oczywiście nie mógł się powstrzymać przed „żartami” o pierwszej małżeńskiej nocy. Ledwo się wtedy powstrzymałam, żeby nie wstać i nie wyjść.
Od tamtej pory każde rodzinne święto to jak pole bitwy. Zbierzemy się razem, a Krzyś koniecznie musi urządzić swoje „kabaretowe show”. A córka, jak zaczarowana, śmieje się z niego i nazywa to „zdrowym humorem”. Reszta rodziny czerwieni się, spuszcza oczy, niektórzy przychodzą coraz rzadziej. A my trwamy. Bo jeżeli nie zaprosimy zięcia – córka nie przyjdzie. A ona przez cały czas jest dla nas ważna, mimo wszystko.
Na urodzinach mojej młodszej siostry Krzyś znów się wyróżnił. Gdy gospodyni wnosiła makaron z krewetkami, wygłosił: „Dentystyczny?”. Ktoś się nerwowo zaśmiał, ale widziałam, jak siostra zbladła. Później przyznała, iż miała ochotę wylać na niego sos, ale się powstrzymała. Na szczęście ten incydent skończył się dobrze – po jej lodowatym spojrzeniu Krzyś ucichł na resztę wieczoru.
Ale kolejna sytuacja postawiła wszystko na ostrzu noża.
Mieliśmy z mężem rocznicę – 35 lat. Ważna data. Zebrała się prawie cała rodzina, atmosfera była ciepła, spokojna, rodzinna. Wspominaliśmy, jak to wszystko się zaczęło, jak wychowywaliśmy córkę. A wtedy Krzyś… zniknął. Myśleliśmy już, gdzie się podział. Po chwili wpadł do salonu z… ogórkiem i dwoma pomidorami, ułożonymi w wyjątkowo chamską „kompozycję”. Dumny jak paw, pokazywał to wszystkim i pytał: „No jak, podobne?”
Zamarłam. Ktoś przygryzł wargi. Ktoś inny odwrócił się z obrzydu. Moja teściowa upuściła widelec. Mąż zrobił się purpurowy. A córka… klaskała w dłonie i chichotała jak dziecko na cyrku.
To było jak policzek. Poczułam taki wstyd i złość, iż mało nie wybuchnęłam płaczem. Zamiast rodzinnego święta – publiczne upokorzenie. Tamtego wieczoru, przy stole, coś bardzo ważnego się skończyło. Resztę imprezy spędziliśmy w ciszy, niektórzy wyszli choćby przed deserem.
Później, gdy emocje trochę opadły, usiedliśmy z mężem sami. I podjęliśmy trudną, ale konieczną decyzję. Zadzwoniliśmy do córki. Bez krzyku, bez oskarżeń. Po prostu powiedzieliśmy: albo ona wymusi od męża szacunek dla naszej rodziny, albo ograniczymy kontakty. Dość. Wychowaliśmy ją z miłością, poświęcaliśmy wiele dla jej przyszłości, a teraz siedzimy upokorzeni, bo zięć musiał „się popisać”.
Była obrażona. Stwierdziła, iż „tkwimy w przeszłości”, iż „teraz wszyscy tak żartują”. Że to nasza wina, jeżeli widzimy w tym chamstwo. Nie dyskutowaliśmy. Ale podkreśliliśmy: drzwi stoją otworem – zawsze, ale tylko dla tych, którzy przychodzą z szacunkiem.
Minęło już trochę czasu. Córka prawie się do nas nie odzywa. Krzyś, na szczęście, nie pokazuje się już na rodzinnych spotkaniach. Nie wiem, czy kiedykolwiek zrozumie, co straciła. Może… Ale jedno wiem na pewno: lepiej być pruderyjną, niż pozwalać deptać swoją godność dla iluzji rodzinnej zgody.
I choć nasz dom nie rozbrzmiewa już gromkim śmiechem, to zawsze będzie w nim miejsce dla szacunku, taktu i prawdziwej rodziny.