Weronika stała przy oknie, po raz setni rozmyślając o tym, co się wydarzyło. Wieczorem do ich mieszkania przyniesiono wieniec. Prawdziwy, żałobny, z czarną wstęgą. Na niej widniało jej imię. Bez podpisu. Bez kartki. Tylko cisza i mroźna pustka w kartonie.
Mąż, Krzysztof, choćby się nie zdziwił. Wzruszył ramionami:
— Może pomyłka? Albo czyjś głupi żart…
— Pomyłka? Naprawdę tak myślisz? — Weronika patrzyła na niego, jakby widziała go pierwszy raz.
Wiedziała, skąd to przyszło. Wiedziała, jak precyzyjnie wypisano jej adres. Wiedziała, kto jedyny w ich otoczeniu od lat nie nazywał jej po imieniu, kto zawsze gardził nią głośno i w myślach — teściowa.
Helena Nowak uważała, iż jej syn zasługuje na więcej. Na kobietę o modelowej urodzie, z rodowodem jak u rasowego psa, najlepiej bez rodziny — „żeby nie obciążała”. A Weronika? Zwykła, pracowita, metr pięćdziesiąt z hakiem, z przeciętnej rodziny, od dziecka szyjąca sobie sukienki własnymi rękami. Ale kochała Krzysztofa naprawdę.
Helena Nowak nie szukała jednak miłości. Jej interesowała władza. A gdy ją traciła — mściła się.
Z początku wydawało się niewinne. Uszczypliwości, pretensje, złośliwe rady. Potem — ingerencje w ich życie, „prezenty” o wątpliwej użyteczności. Później — podrzucenie bielizny do schowka. Jakby Weronika z kimś romansowała. Jakby w mieszkaniu, gdzie każda półka była na widoku, ukryłaby coś takiego.
Ale wszystko tłumaczono przypadkiem. choćby gdy Weronika znalazła w owocach od teściowej żywego węża, Krzysztof tylko wzruszył ramionami:
— No, różnie bywa… Las niedaleko, może…
Weronika wtedy zamknęła się w łazience i płakała. Nie ze strachu. Z bezsilności. Bo gorsi od węży byli ludzie. Ci, którzy udają rodzinę, a w rzeczywistości sieją zgniliznę w samym sercu twojego domu.
Znosiła to. Długo. Aż do dnia, gdy zastała męża z inną. W ich własnej kuchni. Uśmiechniętą, długonogą, elegancką.
— To ona przyszła! — wykrztusił Krzysztof, choćby nie próbując się tłumaczyć.
Weronika nie powiedziała wtedy ani słowa. Wskazała tylko drzwi. I na pudło z wieńcem, którego nigdy nie wyrzuciła. Bo wiedziała: takich przesłań się nie wyrzuca. Są jak piętno. Jak kropka na końcu rozdziału, którego do końca nie chciała kończyć.
Po rozwodzie Weronika się wyprowadziła. On został u matki. A potem zadzwoniła sąsiadka:
— Wiesz, iż twoja była teściowa wyszła za mąż? Za tego swojego starego przyjaciela z dzieciństwa…
Weronika uśmiechnęła się gorzko. Nie z zadowolenia. Zrozumiała wtedy, iż jej miejsce w tej rodzinie od dawna chciano zająć. Nie dla syna. Dla siebie.
Teraz mieszka w innym domu. Patrzy na wieniec — tak, wciąż go trzyma — i szepcze:
— Dziękuję. To nie było przekleństwo. To było wybawienie.