— No i gdzie oni są? — Kinga nerwowo zajrzała do kuchni, potem do salonu. Pusto. W domu panowała cisza, tak dziwna i niepokojąca.
Od rana wszystko było nie do zniesienia. Matka — surowa, uparta, z ciężkim spojrzeniem i nieskończoną listą pretensji. Mąż — zamknięty w sobie, rozdrażniony, głuchy na prośby. Życie z matką mieli zaplanowane „na tydzień”. Minął tydzień. Potem trzeci.
— Mamo! Bartek! — zawołała głośno. Żadnej odpowiedzi. Serce ścisnęło ją niepokojem.
Narzuciła płaszcz i pośpieszyła do garażu. Tam zwykle chował się jej mąż — odnawiał starą mebel, uciekając od codzienności. Drzwi były uchylone, a stamtąd dochodziły głosy.
— jeżeli dobrze przygotujesz powierzchnię, lakier położy się równo — mówiła matka. Jej głos brzmiał łagodnie, prawie czule.
— Ja zwykle rozcieńczam pierwszą warstwę — odpowiedział Bartek. — Wtedy drewno lepiej chłonie.
Kinga zamarła w progu, jakby bała się zniszczyć tę kruche porozumienie. Przed nią stało coś niemal niemożliwego — jej wiecznie kłócąca się matka i mąż siedzieli przy stole i wspólnie odnawiali starą ramę lustra. Na kolanach matki leżał farbiarski fartuch poplamiony lakierem, Bartek trzymał w ręce pędzel i papier ścierny.
— No proszę — szepnęła Kinga i cicho usiadła w kącie, obserwując.
Kilka tygodni wcześniej nalegała: matka musi się przeprowadzić. W sanatorium, gdzie mieszkała po śmierci ojca, zaczęli remont. Obiecywali czasowe przenosiny. Ale matka stanowczo oznajmiła: „Wolę do córki. Pomogę, a nie będę ciężarem”.
Bartek nie był zachwycony. I wcześniej nie ukrywał: z teściową nie dogaduje się. Zbyt różni. Ona — twarda, wymagająca, z nieugiętymi zasadami. On — spokojny, ale pamiętliwy.
Od pierwszego dnia zaczęły się drobne utarczki: noże położone nie tam, gdzie trzeba, koszule źle wyprasowane, drzwi zbyt głośno zatrzaśnięte. Wieczorami Kinga wysłuchiwała ich cichych pretensji. Dwoje silnych, upartych, przyzwyczajonych do przewodzenia — pod jednym dachem.
Bała się, iż małżeństwo tego nie wytrzyma.
A teraz — ci dwoje siedzą przy jednym stole. Okazało się, iż matka całą młodość przepracowała w fabryce mebli. A Bartek, samouk z zamiłowania, zawsze marzył, by spotkać kogoś, kto zna się na rzeczy.
— Masz pewną rękę — powiedział. — Nie każdy mistrz tak potrafi.
— A ty masz talent — odparła matka. — Masz wyczucie.
Potem razem parzyli herbatę, wyciągnęli ze starej skrzynki słoik konfitur. Kinga nie wytrzymała:
— Czy ktoś podmienił moją matkę?
Matka prychnęła:
— Po prostu wcześniej nie mieliśmy o czym rozmawiać. A teraz — znalazła się wspólna sprawa. Myślałam, iż on do niczego. A tu proszę, jak meble potrafi naprawiać!
Bartek się zaśmiał:
— A ja sądziłem, iż mnie pani nie znosi.
— Nie znoszę głupoty. A ty, jak się okazuje, wcale nie jesteś głupi.
Kinga patrzyła na nich w milczeniu. W końcu się uśmiechnęła.
Gdy nocą wrócili do domu, usłyszała, jak Bartek szepnął:
— Dzięki, iż twoja matka z nami jest. Nie spodziewałem się, iż się dogadamy.
A rano matka oznajmiła:
— Już zdecydowałam. Do sanatorium nie wracam. Zostaję tu. Pomogę wam otworzyć warsztat.
Kinga nie sprzeciwiła się. Kiedy dwoje ludzi, którzy ledwo mogli na siebie patrzeć, zaczynają się rozumieć, cenić i wspierać — to nie katastrofa. To cud.
I może w tym domu znów zapanuje spokój. A choćby ciepło.