Od samego rana w mieszkaniu panowała nie tyle cisza, ile napięcie wiszące w powietrzu — gęste, dławiące, jak przed burzą. To nie był spokój, ale niepokojąca pustka, od której drżały dłonie. choćby czajnik zagotowywał wodę nieśmiało, jakby bał się naruszyć tę kruchą granicę, za którą zaczynała się inna rzeczywistość. Kinga stała w kuchni — boso, z mokrymi włosami, w starej szarej koszulce — i nie mogła sobie przypomnieć, po co obudziła się o siódmej. Budzik nie dzwonił. Po prostu otworzyła oczy i wiedziała: coś się zmieniło.
Na stole leżała kartka. Bez koperty, pomiędzy niedopitą herbatą z dzikiej róży a paczką sucharków. Jakby ktoś rzucił ją mimochodem. Pismo było jej boleśnie znajome — proste, staranne, bez zbędnych ozdobników. Tym samym charakterem pisał do niej Marek na kartkach świątecznych: powściągliwie, ale z ciepłem ukrytym w każdej literze.
„Kinga. Wybacz. Nie dałem rady dłużej. Nie szukaj mnie. — M.”
Nie dotknęła kartki. Tylko patrzyła. Minuty. Może godzinę. Jakby w tym kawałku papieru krył się próg, po przekroczeniu którego jej świat runie. Włączyła radio — spiker wesoło mówił o korkach na obwodnicy, jakby nic się nie stało. Jakby świat nie stracił jednego człowieka. Tego, który oddychał obok niej każdego poranka.
Marek odszedł nocą. Tak przynajmniej uznała — bo nie słyszała kroków, trzasku drzwi, skrzypienia zamka. Tylko pusty wieszak w przedpokoju. Jego szalik — szary, szorstki — został. choćby parasola nie wziął. Tego z drewnianą rączką i czerwoną wstawką. Kinga długo wpatrywała się w parasol, jakby mógł odpowiedzieć na pytania, na które brakowało słów.
Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio rozmawiali szczerze. Nie o śmieciach czy liście zakupów, ale naprawdę. Pewnie w kwietniu, na ławce nad jeziorem. Marek wtedy cicho powiedział: „Z tobą trudno oddychać.” Roześmiała się. A on może właśnie się żegnał.
Do południa przeglądała stare zdjęcia. Tam byli razem — w autobusie, w górach, na działce. Tam jego dłoń na jej ramieniu. Tam obejmował jej talię i się uśmiechał. Kiedyś te fotografie ją ogrzewały. Teraz zostało tylko zimne, bezkształtne echo. choćby nie płakała. To przerażało ją najbardziej. Jakby uczucia wypaliły się do cna, pozostawiając szarą, lepką pustkę.
Wieczorem zadzwonił Krzysiek, ich wspólny znajomy. „Wszystko w porządku?” — spytał. Kinga odparła: „Tak. Tylko nie wyspałam się.” Skłamała płynnie, bez wahania. Jakby ćwiczyła tę kłamstwo całe życie. Po rozmowie siedziała w ciemności, wsłuchując się w kapiącą z kranu wodę. Każda kropla była jak odliczanie.
Po dwóch dniach poszła na Dworzec Gdański. Stała tam, patrząc na ludzi — tych, którzy odjeżdżali, wracali, śpieszyli się, machali, przytulali, płakali lub śmiali się. Wszyscy żywi. Wszyscy w ruchu. A w niej — cisza napięta jak struna. Marek zawsze nienawidził dworców. Mówił: „Za głośno przypominają, iż wszystko jest tymczasowe.” Nawieżdy obok nie lubił. Ale właśnie tam, na peronie, Kinga zrozumiała: on nie wyszedł tylko z mieszkania. Wyszedł z ich wspólnego „my”. I drogi powrotnej może już nie być.
Trzeciego dnia wyjęła parasol. Postawiła przy drzwiach. Potem schowała. Potem znowu go wyciągnęła. Jakby stał się kotwicą. Przypomnieniem, iż coś jeszcze może zostać. Albo — wrócić.
Minęły dwa tygodnie. Kartka wciąż leżała na stole. Czasem Kinga zauważała na niej kurz i zdmuchiwała go delikatnie, jakby bała się zetrzeć jego ostatnie słowa. Czasem zdawało jej się, iż papier lekko się ociepla, gdy się do niego zbliża. Jakby w tych atramentowych śladach tliło się coś żywego — resztka miłości, nadziei albo tego, czego wtedy nie usłyszała.
Aż pewnego ranka — pukanie. Głośne. Listonosz. Zwykły dzień, ale palce drżą. Na blankiecie nadawca: M. Kowalski.
W środku — list. I bilet. SKM do Zakopanego. Papier pognieciony, jakby długo leżał w kieszeni. Na dole dopisek:
„Jeśli chcesz — przyjedź. jeżeli nie — nie zatrzymuję. Po prostu powiedz. Nie umiem inaczej. Ale czekać — wciąż potrafię.”
Kinga opadła na podłogę w przedpokoju, plecami o drzwi. Parkiet był lodowaty. To był najlepszy chłód w jej życiu. Bo prawdziwy. Bo ból znaczył, iż wciąż żyje. Nie płakała. Tylko siedziała z zamkniętymi oczami. W piersi coś się ścisnęło. I to nie było zwątpienie — a szansa.
Czasem miłość nie odchodzi. Tylko milknie. Chowa się w starych rzeczach, w zapachach, w parasolu przy drzwiach, w znajomym piśmie. I czeka, aż w końcu znów odważysz się odetchnąć. Bez strachu. Bez złości. Po prostu — oddychać.
Kinga wysiadła na ostatniej stacji. On czekał. Bez kwiatów. Bez tłumaczeń. Ale z oczami, w których było tylko jedno — światło.
*Czasem trzeba zgubić się, by znów odnaleźć drogę do siebie.*