Nazywam się Marek Kowalski i mieszkam w Mikołajkach, gdzie jezioro Śniardwy odbija szare niebo Warmii i Mazur. Nigdy nie uważałem się za świętego. Owszem, ustąpiłem miejsce w autobusie, pomogłem staruszce zanieść torby, przelewając czasem parę złotych na cel charytatywny ale to wszystko. Każdy z nas ma granicę, której rzadko przekracza, linię, gdzie kończy się nasza dobroć. Ale tamtego wieczoru coś we mnie pękło i zrobiłem krok dalej.
Wracałem do domu po wyczerpującym dniu pracy. Zimno wżerało się w kości, mokry śnieg chlupotał w butach, a w głowie miałem tylko jedną myśl jak najszybciej znaleźć się w cieple, zaparzyć mocną herbatę i otulić się kocem. Pod małą budką z kebabem na rogu zauważyłem go bezdomnego. Siedział na kawałku kartonu, skulony przed mrozem, owinięty w brudny, wytarty płaszcz. Przed nim leżał pusty plastikowy kubek niemy krzyk o pomoc, którego nikt nie słyszał. Ludzie mijali go pośpiesznie, odwracając wzrok, jakby był niewidzialny. Już miałem przejść obok, gdy nagle się zatrzymałem. Dlaczego? Może przez jego wzrok zmęczony, zgaszony, ale pełen jakiejś głębokiej, beznadziejnej rezygnacji.
Chcesz coś zjeść? wyrwało mi się, choćby dla mnie samego niespodziewanie. Powoli podniósł głowę, spojrzał z niedowierzaniem, jakby sprawdzając, czy to nie żart, i skinął: Tak jeżeli to nie problem. Wszedłem do środka, zamówiłem dużą pizzę z podwójnym serem i kubek gorącej kawy. Czekając, patrzyłem przez szybę na jego samotną sylwetkę w zapadających ciemnościach. Wróciłem, podając jedzenie. Jego usta zadrżały w słabym uśmiechu: Dziękuję wyszeptał, biorąc pudełko drżącymi, zsiniałymi palcami.
Już miałem odejść, gdy nagle mnie zawołał: Czekaj! i sięgnąwszy do kieszeni, wyciągnął pomiętą kartkę złożoną na czworo. Weź powiedział, podając mi ją. Co to? zdziwiłem się. Po prostu przeczytaj później. Wsunąłem kartkę do kieszeni i ruszyłem do domu, niemal o niej zapominając. Przypomniałem sobie dopiero wieczorem, przebierając się w domowe ubranie. Rozwinąłem papier litery były koślawe, ale wyraźne: jeżeli to czytasz, znaczy, iż jest w tobie dobro. Wiedz: ono do ciebie wróci. Odwracałem te słowa w głowie raz za razem. Były proste, niemal banalne, ale coś w nich uwierało, jak haczyk zahaczony o duszę.
Następnego dnia, mijając tę samą budkę, mimowolnie rozglądałem się za nim. Ale karton był pusty zniknął. Minęło kilka tygodni, wspomnienie zaczęło blaknąć w szarości codzienności. Aż pewnego dnia ktoś zadzwonił do drzwi. W progu stał mężczyzna w schludnym ubraniu, z przyciętymi włosami i znajomymi oczami. Nie poznajesz? zapytał z lekkim uśmiechem. Zamarłem, grzebiąc w pamięci, ale podpowiedział: Widzieliśmy się przy kebabiarni kupiłeś mi wtedy pizzę. Wtedy zrozumiałem to był on, ten bezdomny, tylko teraz przemieniony, żywy.
Znalazłem pracę zaczął, promieniejąc. Wynająłem pokój. A jeszcze odważyłem się poprosić o pomoc starego przyjaciela wyciągnął mnie z tej przepaści. Patrzyłem na niego, nie znajdując słów: To niesamowite. Skinął głową: Przyszedłem podziękować. Tamtego wieczoru byłem na dnie. Chciałem się poddać, po prostu zamarznąć na tym kartonie Ale twoja dobroć dała mi iskrę. Zrozumiałem, iż jeszcze mogę walczyć. Jego głos drżał, a we mnie rozlewało się ciepło, dziwne, nieznane. Dziękuję ci powtórzył, ściskając mocno moją dłoń. Drzwi się zamknęły, a ja stałem, wpatrując się w pustkę, nagle uświadamiając sobie: jeden mały gest może być dla kogoś ratunkiem.
Teraz często myślę o tamtej nocy. O mokrym śniegu, o jego oczach, o kartce, która do dziś leży w szufladzie. Nie jestem bohaterem ani świętym zwykłym człowiekiem, który po prostu nie przeszedł obojętnie. Ale jego słowa okazały się prorocze. Dobro wróciło nie pieniędzmi, nie sławą, ale uczuciem, iż nie żyję na tym świecie na próżno. On, ten bezimienny człowiek, dał mi więcej, niż ja jemu wiarę w ludzi, w siebie. Nie wiem, gdzie jest teraz, ale mam nadzieję, iż ułożyło mu się dobrze. A tamta pizza i kawa stały się dla mnie symbolem przypomnieniem, iż choćby w zimny wieczór można rozpalić czyjeś światło. A ono może pewnego dnia oświetlić i twoją drogę.










