Kiedy nadeszła euforia
Późny wieczór, marcowa mgła – a Marek, jak zwykle, wracał do domu po zmianie. Z huty szedł pieszo: znana droga, puste podwórko, jedyna przygaszona latarnia przy klatce. Cisza dookoła była tak głęboka, jakby cała dzielnica wymarła – ani głosów, ani kroków, ani samochodów. Tylko wiatr szeleścił w suchych gałęziach starego krzewu przy ścianie.
Właśnie wyciągał klucze z kieszeni, gdy poczuł znajomy, ostry zapach – ten sam, słodkawy, tani, od którego ściskało w sercu nostalgią. Zapach kociej karmy. W pamięci pojawiły się obrazy: stodoła babci w okolicach Łodzi, trzy półdzikie koty i miski z szarawą zawartością. Gwałtownie się odwrócił.
Na betonowym schodku siedziała ona.
Chuda, trójkolorowa, z poszarpanym uchem i ogromnymi, niemal ludzkimi oczami. Patrzyła na niego spokojnie – nie błagając, nie lękając się. W tym spojrzeniu było coś boleśnie świadomego. Jakby wiedziała, kim jest. Jakby wiedziała, po co przyszła.
Marek zastygł. Przez kilka sekund tylko się wpatrywał. Potem odwrócił się i otworzył drzwi. Kotka nie drgnęła. Tylko ogon lekko się poruszył – niepewnie, leniwie, jakby dawała sobie czas do namysłu.
Obejrzał się.
— No… jeżeli chcesz – wchodź.
Weszła. Bez paniki. Bez oglądania się. Pewnie, jakby to właśnie tu był jej cel.
Marek nigdy nie miał zwierząt. Nie dlatego, iż ich nie lubił – po prostu nie uważał się za zdolnego do opieki. Opieka to nie tylko jedzenie i miski, to odpowiedzialność, zaangażowanie, ciepło. A w nim, jak mu się zdawało, tego dawno już nie było. Mieszkał sam, miał trzydzieści pięć lat. Piętnaście z nich spędził w tej samej hucie. Po rozwodzie z Katarzyną kontakty z ludźmi ograniczyły się do kilku zdań dziennie – w sklepie i w księgowości. Cała reszta – cisza, radio w tle, przygaszone światło lampy i tacka z jedzeniem.
Poddawał się. Cicho. Bez dramatu. Po prostu znikał – kawałek po kawałku, powoli.
Kotka wszystko zmieniła.
Najpierw po prostu była. Potem zaczęła go budzić – delikatnie stawała mu na piersi, patrzyła w oczy. Cicho. Tak uparcie, iż nie wytrzymywał. Szedł do kuchni, nalął jej wody, nasypał karmy. Stopniowo karma stawała się droższa. Potem pojawiła się miska z gumowymi nóżkami. Potem kocyk.
A potem zaczął z nią rozmawiać.
Nie „kici-kici”, ale naprawdę. Z intonacją, pytaniami, długimi pauzami. Słuchała. Siedziała obok, poruszała uszami, mrugała w odpowiednich momentach. I wydawało mu się – rozumie. W jej milczeniu nie było obojętności. Była – uwaga.
Zaczął wracać do domu wcześniej. Po raz pierwszy od lat zaczął gotować – zupę, makaron, smażył jajecznicę. Włączał muzykę. Czasem czytał na głos. Ona to uwielbiała. Układała się na parapecie, ogon owijał wokół łap. Czuł – cisza przestała uwierać. Mieszkanie z betonowej kryjówki znów stało się domem.
I pewnego dnia złapał się na myśli:
— Ja żyję. Nie egzystuję. Żyję.
A wszystko zaczęło się od niej.
Minęło pół roku. Wiosna. Wiatr niósł pył i świeżość. I nagle – zniknęła. Wyszła na swój codzienny, wieczorny spacer… i nie wróciła.
Na początku się nie przestraszył – koty to koty. Potem zaczął się niepokoić. Potem – rozpaczać. Przeszedł całą dzielnicę. Zaglądał pod samochody, pukał do klatek, chodził po podwórkach. Rozwieszał ogłoszenia, dzwonił do schronisk. Pytał choćby sąsiadów, z którymi nie witał się od lat.
Nic.
Cisza wróciła. Ale już inna. Przerażająca. Znów zaczął przychodzić późno. Nie jadł. Nie włączał muzyki. Tylko siedział w kuchni z kubkiem, wpatrując się w ciemne okno, w którym odbierał się tylko on sam. I wróciło tam, skąd się zaczęło. Pustka. Cisza. Tylko teraz wiedział, jak mogło być inaczej. I przez to bolało podwójnie.
Minęło ponad dwa tygodnie.
Pewnego dnia, wracając z pracy, usłyszał:
— Panie! To nie pański?
Odwrócił się. Dziewczynka, może dziesięcioletnia, w czerwonej kurtce, trzymała na rękach coś brudnego, wychudzonego, ale… swojego. Nie pomylił się. To była ona. Ta sama. Jego kotka.
— Tydzień temu przyszła do mnie – powiedziała dziewczynka. – Karmiłam ją. A dziś – sama za panem poszła. Ja za nią. Widać, iż pana szuka.
Marek stał, nie oddychając. Potem ostrożnie wyciągnął ręce. Nie wyrywała się. Tylko wtuliła się w podbródek i cicho zamruczała. A on zamknął oczy, żeby nie płakać na ulicy.
— Dziękuję – wyszeptał. – Jak masz na imię?
— Ola – odpowiedziała dziewczynka. – A jak ona się nazywa?
Nagle zrozumiał – kotka nie ma imienia. Nigdy specjalnie jej nie nazwał. Po prostu była. Obecna.
Spojrzał na dziewczynkę, potem na kotkę. I uśmiechnął się:
— Radość.
— Ładne imię – powiedziała Ola. – Pasuje do niej.
Teraz często widywał Olę na podwórku. Czasem siedzieli na ławce, rozmawiali o szkole, filmach, opowiadali historie o kocie, który raz wyciągnął parówkę prosto z talerza. Czasem tylko machali do siebie – w tym było coś prawdziwego. Ciepłego.
A kotka spała na parapecie. Albo skakała po poduszkach. Albo kładła mu się na kolanach, gdy znowu czytał na głos. Czasem dzielił się tym, czego nikomu nie mówił. O życiu. O samotności. O Katarzynie. O strachu. Słuchała. Cicho. Bez rad.
I kiedy w pewnym momencie delikatnie dotykała jego czoła, wiedział: jest tutaj. Jest – Radością.
I znów żył. Nie bał się. Nie chował. Zauważał świt, czuł smak chleba, dostrzegał, jak w kwietniu pachnie mokre drewno. Znów był – ze światem. Z sobą. Z nią.
Z Radością.