Kiedy miłość ukryta jest w talerzu zupy

newsempire24.com 6 dni temu

Siedział przy kuchennym stole, powoli sącząc zupę. Na twarzy miał spokój, niemal oderwanie. A ona stała naprzeciwko, głos jej drżał, urywał się w krzyk, słowa sypały się jak grad. Ale to nie była złość. To było zmęczenie. To był niepokój. To był ten rodzaj bólu, który zbiera się tygodniami, aż w końcu wybucha, bezlitośnie, bez upiększeń.

Wyrzucała mu, iż znowu pożyczył pieniądze koledze – temu samemu, który nie kwapi się z oddawaniem. „Dla wszystkich jesteś dobry, a w domu dziury w budżecie. Kredyt ciąży, córka płaci za studia, u mamy trzeba zrobić remont, i kto, jak nie my?” – mówiła, nie czekając na odpowiedź. Wspomniała też dywan, który wciąż nie trafił do pralni chemicznej, i żyrandol, który już tydzień czeka w kartonie. To wszystko – jak drobny deszcz, kropla po kropli. Ale wciąż – nie złość. Po prostu nerwy. Jak zwykle.

A on pił zupę. W milczeniu. Przywykł. Wiedział, iż nakrzyczy – i ucichnie. Tak już bywało.

Wrócił na obiad do domu – taniej i zdrowiej. Domowa pomidorowa – prawie jak lekarstwo. Wzięła wolne, była u dentysty, zdążyła przygotować posiłek. Wszystko znajome. Wszystko w kole.

Ale nagle coś się zmieniło. Zamilkła. Zatrzymała się. Spojrzała na niego inaczej – jakby pierwszy raz od wielu lat. Postarzał się. Zniknęły te złote loczki, została łysina, lśniąca gładko pod światłem lampy. Zmarszczki na szyi, przygarbione ramiona, wygasłe spojrzenie. Siedzi. Je. Milczy. Połyka nie tylko zupę, ale i życie.

Na nim – ślad czasu. Wszystkich trosk, wszystkich nieprzespanych nocy, całego niewypowiedzianego bólu. Życie nie oszczędza – zabiera młodość, lekkość, śmiech. I zostawia zmęczenie. I talerz zupy.

A przecież kiedyś był jej chłopakiem. Tym, który przynosił bzy, grał na gitarze, śpiewał przy ognisku, kręcił ją na asfalcie, całował w skroń, śmiał się dźwięcznie jak dzieciak. Oglądali filmy, przytuleni, wędrowali przez wieczorny park, trzymając się za ręce… A teraz? On – siwy, zgarbiony, milczący. A ona? Krzyczy. Jak obca.

I wtedy coś się ścisnęło. Gdzieś głęboko, za mostkiem. Nagle zobaczyła nie męża – tylko swojego chłopca. Tego, z którym się śmiała, na którego czekała, któremu pisała liściki z serduszkami.

Podeszła. Objęła go z tyłu. Przytuliła policzek do jego pleców. W milczeniu.

Odłożył łyżkę. Delikatnie wziął jej dłonie w swoje. Pocałował. I tyle. To wystarczyło.

Bo właśnie takie chwile trzymają nas w tym świecie. Kiedy chłopiec i dziewczynka – choć z siwizną na skroniach – znów biorą się za ręce. I idą dalej. Razem. Przez codzienność, zmęczenie, przez długi i żyrandole, przez urazy i ciszę.

Bo miłość – jest tutaj. W tej kuchni. W tej zupie. W tych spojrzeniach. W milczeniu. W nawyku bycia obok.

Jeśli ona jest – można żyć. Można iść naprzód. Razem. Trzymając się, by nie porwał ich wiatr czasu. Tym samym wiatrem, który zabiera wszystkich. Wcześniej czy później.

Ale póki co… niech będzie zupa. Niech będą dłonie. Niech będzie miłość.

Idź do oryginalnego materiału