Ależ słuchaj, opowiem ci historię, jak to pewna kobieta, która całe życie żyła dla innych, w końcu wybrała siebie.
— Szymon, mógłbyś podjechać po chleb, proszę? — głos Weroniki Stanisławowej drżał, jakby bała się, iż lód na chodnikach ją przewróci. — Boję się wyjść sama…
— Mamo, żartujesz? — Krzysztof przewrócił oczami, nie ruszając się z kanapy. — Właśnie wróciłem z nocnej zmiany. Mamy z Anią film obejrzeć. Chcesz, żebym chociaż chwilę odpoczął, prawda?
— Synku… naprawdę nie dam rady… — szepnęła, ściskając słuchawkę.
— Mamo, no przecież są te aplikacje, dostawy, wszystko pod nosem! Naucz się w końcu tego używać!
— Pogubię się w tych twoich telefonach… Może ty byś zamówił?
— Teraz nie mogę, jadę. Jak wrócę, to zadzwonię, dobrze? Niech Ania to ogarnie.
— Pytałam… Ma jakieś zebranie w pracy.
— No dobra — mruknął Krzysztof. — Jak wrócę, załatwię. Powiesz mi, co kupić.
— Dobrze, poczekam — odparła cicho Weronika Stanisławowa. Ale minęła godzina, dwie, a telefon milczał. Dzwoniła sama — tylko głuche sygnały. W końcu pomógł sąsiad, pan Wiesław: zamówił przez aplikację, a potem przyniósł zakupy do domu.
Rozkładając torby, Weronika czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co jej takie życie? Dlaczego, gdy potrzebuje pomocy, nie ma nikogo z tych, dla których poświęciła wszystko?
Przecież była dobrą matką. Została wdową, gdy Krzysztof miał szesnaście lat, a Anna jedenaście. Wychowała ich sama. Pracowała jako księgowa i sprzątaczka po nocach. Mama i teściowa pomagały, dopóki żyły — potem wszystko spadło na jej barki.
Mieszkanie po dziadku dostała Anna. To po rodzicach — Krzysztof. Dla siebie — nic. Studia, śluby, wnuki — wszystko na jej głowie. I nigdy nie narzekała. Myślała: „Niech oni mają lepiej. Niech będą szczęśliwi”.
Zapisywała na zajęcia dodatkowe, siedziała do późna nad lekcjami, prała, gotowała, nosiła ciężkie siatki, leczyła, gotowała rosoły. A teraz? Stała się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt nie zwraca na nią uwagi.
Gdy Anna prosiła, by posiedziała z psem, Weronika wyprowadzała Burka choćby w mróz i deszcz. Gdy Krzysztof zostawiał wnuka na weekend, nie spała po nocach. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.
Ale gdy zachorowała — leki przynosił pan Wiesław. Dzieci odwiedziły ją w szpitalu na dziesięć minut. Anna skrzywiła się:
— Mamo, ty wiesz, iż ja boję się szpitali…
— Tu nikt nie jest zachwycony, córeczko…
— Wyzdrowiej, to się odezwiemy.
Krzysztof też gwałtownie wyszedł: „Ania jest zmęczona, muszę pomóc z dzieckiem”. Żadnego przytulenia, żadnego „posiedzę z tobą”. Nic.
A dziś? Lód pod nogami sprawił, iż dotarło do niej: starzeje się. I pewnego dnia upadnie — a nikt nie przyjdzie. Nikt.
I wtedy przypomniało jej się tamto lato. Miała trzydzieści lat. Krzysztof był mały, Ani jeszcze nie było. Sanatorium w Sopocie. Ciepło, spokój, nikt nie wymagał. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.
Minęło prawie trzydzieści lat.
A ona nigdy więcej nie żyła dla siebie.
Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, z mieszkaniami. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tyle iż korzystają. A ona? Czyżby nie była człowiekiem?
Rano wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła zeszyt i napisała: „Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie”.
Agentkę nieruchomości znalazła gwałtownie — koleżanka poleciła. Mieszkanie sprzedało się w miesiąc. Pieniądze na koncie. Dokumenty gotowe.
Gdy wszystko było załatwione, poprosiła dzieci, by przyszły.
— Co się stało? — zmarszczył brwi Krzysztof. — Właśnie wróciłem z roboty.
— Mamo, umówiłam się z koleżanką. Pilne?
— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.
— Mów — burknęła Anna. — Tylko szybko. Mam spotkanie. Aha, w weekend przywieziemy ci Burka.
— Nie uda się — odparła spokojnie Weronika.
— Dlaczego?
— Wyjeżdżam.
— Dokąd?! — spytały razem.
— Do Ustki. Kupiłam dom nad morzem. Będę tam mieszkać.
Zapadła cisza. W końcu Krzysztof parsknął śmiechem:
— Mamo, no co ty, bajki opowiadasz. Za jakie pieniądze?
— Sprzedałam mieszkanie.
— COOO?! — Anna zerwała się z krzesła. — Bez nas? choćby nie porozmawiałaś?
— Wy zawsze jesteście zajęci. Nie macie dla mnie czasu.
— I jak ty tam sobie poradzisz? Sama?
— Dam radę. Mam teraz wszystko swoje. Swój dom, swoje morze, swoje życie.
— Mamo, nie pomyślałaś o nas? — zapiszczała Anna. — Przecież to mieszkanie miało być nasze!
— Ja też myślałam, iż wy będziecie moim wsparciem. Pomyliłam się. Kochani, kocham was. Ale teraz wybieram siebie.
Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ona została — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestu lat to „sama” nie przerażało jej. To była wolność.
Tydzień później stała na werandzie swojego nowego domu, wdychała słony wiatr i gładziła dłonią parapet. Ciepło. Cicho. Wolność.
Czasem, by znów poczuć się żywym, trzeba po prostu odejść. Odejść od tych, którzy cię nie doceniają. Wrócić do siebie. Nad morze. Do życia.