Kiedy choroba staje się próbą miłości: jak zrozumiałam, iż wybrałam niewłaściwą osobę

newsempire24.com 6 dni temu

Choroba potrafi być najcięższą próbą miłości. Właśnie wtedy zrozumiałam, iż wybrałam niewłaściwego człowieka.

Boleć jest przykro samo w sobie. Ale jeszcze gorzej, gdy obok stoi ktoś, kto powinien być podporą, a okazuje się tylko obojętnym widzem. Tak się poczułam, gdy w najtrudniejszej chwili zostałam sama ze swoją słabością, a mój mąż, Marek, wolał włączyć telewizor i wygodnie rozsiąść się na kanapie. Leżałam z gorączką sięgającą czterdziestu stopni, ręce mi drżały, gdy próbowałam sięgnąć po kubek, a on choćby nie spytał, czy potrzebuję wody. Zwykłe: „Jak się czujesz?” – nigdy nie padło.

Pochodzę z małego miasteczka pod Lublinem. W naszej rodzinie zawsze dbaliśmy o siebie nawzajem. Mama i tata trzymali się za ręce choćby na starość. Gdy ktoś zachorował, cały dom zamieniał się w mały szpital. Ciepła herbata, okłady, rosół – wszystko było na swoim miejscu. Myślałam, iż tak powinno być. A teraz leżę jak obca we własnym mieszkaniu. Żeby nie umrzeć z pragnienia, muszę wstać z łóżka i wlec się do kuchni. A Marek? choćby nie mrugnie okiem. Nie z okrucieństwa – po prostu mu obojętne.

Gdy on choruje – zupełnie inna historia. Potrafi obudzić mnie w środku nocy i zażądać termometru, wody, kropli. I biegłam. Nie z obowiązku, ale z miłości. Bo tak się czułam. Bo tak było dobrze. Wzywałam lekarza, gotowałam kompot, starałam się przygotować coś lekkiego, co nie wywoła w nim odrazy. Byłam przy nim. A on? Potrafi tylko zapytać: „Idziesz dziś do pracy?” jeżeli odpowiem, iż nie – spokojnie się odwróci i wyjdzie. Ani słowa o pomocy, ani o lekach, ani choćby o tym, czy jest w domu cokolwiek do jedzenia.

Próbowałam rozmawiać. Nieraz. Ale każdą rozmowę zamieniał w żart albo obrażał się jak dziecko. Że wymyślam, iż przesadzam, iż dramatyzuję. A może i prawda? – zastanawiałam się. Może jestem zbyt wrażliwa? Ale wtedy znów przypominałam sobie, jak stałam w kuchni, ledwo trzymając się na nogach, a on po prostu postawił brudny talerz w zlewie i wyszedł. Jakbym była służącą, a nie człowiekiem.

Więc postanowiłam: będę postępować tak samo. Nie ze złości – w nadziei, iż zrozumie. Zachorował – a ja milczałam, zajęta swoimi sprawami. Ani herbaty, ani koca, ani dobrego słowa. Natychmiast zaczął jęczeć: głowa boli, nie ma co jeść, nie ma co pić. „W kuchni jest wszystko” – odparłam spokojnie. A on? Nie pojmował, co się dzieje. Biegał między lodówką a kuchenką, głośno wzdychał, jęczał, żeby całe mieszkanie słyszało, licząc, iż ulegnę. Ale nie uległam. Myślałam – w końcu pojmie.

Niestety. Gdy znów zachorowałam, znów mnie zignorował. Leżałam z gorączką, z bólem w kościach, a on przeszedł obok, choćby nie spojrzał. Próbowałam rozmowy. Przypomniałam mu, jak przez lata się nim opiekowałam, i iż tylko raz postąpiłam inaczej. A on na to: „Wtedy się nie poświęciłaś, więc teraz nie wymagaj.” Wszystko. Jeden moment przekreślił lata troski. Wtedy zrozumiałam: on nie potrafi docenić. Nie pamięta dobra. Widzi tylko to, co mu niewygodne.

Wybuchłam. Byłam już w złym stanie, ale w środku wrzało. Powiedziałam wszystko, co we mnie narastało. Wszystko, co tłumiłam. A on się obraził. Obraził! Nie ja, porzucona w chorobie, nie ja, bez choćby moralnego wsparcia – tylko on, wielki, silny mężczyzna, któremu nie pogłaskano głowy, gdy tego chciał.

Pomyliłam się. Poważnie pomyliłam co do człowieka. To nie ten, z którym chcę się zestarzeć. Nie ten, kto poda wodę w ostatniej chwili. Nie ta podpora, na którą można liczyć. I ta myśl boli bardziej niż jakakolwiek choroba.

Idź do oryginalnego materiału