Weronika wróciła do domu późnym wieczorem. Za oknami zapadał zmrok. Stanęła w progu z torbą w dłoni i powiedziała z niespodziewaną stanowczością:
— Rozwodzę się. Możesz zatrzymać mieszkanie, wypłacisz mi tylko moją część. Nie potrzebuję go. Wyjeżdżam.
Jej mąż, Tomasz, osunął się na fotel, zaskoczony.
— Dokąd niby? — zapytał, mrugając zdezorientowany.
— To już nie twoja sprawa — odparła spokojnie, wyciągając z szafy walizkę. — Na razie zamieszkam u przyjaciółki na działce. Potem zobaczymy.
Nie rozumiał, co się dzieje. Ona zaś już podjęła decyzję.
Trzy dni wcześniej lekarz, patrząc na wyniki badań, cicho powiedział:
— W pani przypadku prognoza jest niepomyślna. Maksymalnie osiem miesięcy… Z zabiegami może rok.
Wyszła z gabinetu, jakby w próżni. Miasto huczało, świeciło słońce. W głowie kołatało: „Osiem miesięcy… choćby jubileuszu nie doczekam…”
W parku na ławce obok usiadł starszy mężczyzna. Milczał, rozkoszując się jesiennym słońcem, aż nagle odezwał się:
— Chcę, żeby mój ostatni dzień był ciepły. kilka już oczekuję, ale jasne słońce to dar. Nie uważa pani?
— Uważałabym, gdybym wiedziała, iż to mój ostatni rok — szepnęła.
— Więc nie odkładajcie niczego na później. Miałem tyle „później”, iż mógłbym nimi wypełnić życie. Ale nie wyszło.
Słuchała i rozumiała — całe jej życie należało do innych. Praca, której nie kochała, ale trzymała się jej dla stabilności. Mąż, który od dziesięciu lat był obcy — zdrady, chłód, obojętność. Córka, dzwoniąca tylko po pieniądze i pomoc. A dla siebie? Nic. Ani butów, ani wypoczynku, ani choćby filiżanki kawy w kawiarni w samotności.
Oszczędzała na „później”. A teraz to „później” mogło nie nadejść. W środku coś przeskoczyło. Wróciła do domu i po raz pierwszy powiedziała „nie” — wszystkim naraz.
Następnego dnia złożyła wniosek o urlop, wypłaciła oszczędności i wyjechała. Mąż próbował się tłumaczyć, córka dzwoniła z prośbami — wszystkim odpowiadała spokojnie i twardo: „Nie”.
Na działce przyjaciółki panowała cisza. Siedziała w fotelu, otulona kocem, i myślała: czy tak to się skończy? Nie żyła. Wegetowała. Dla innych. A teraz — dla siebie.
Po tygodniu poleciała nad morze. W nadbrzeżnym kawiarnianym ogródku poznała Jakuba. Pisarz. Mądry, dobry. Rozmawiali o książkach, ludziach, sensie życia. Po raz pierwszy od lat śmiała się szczerze, nie myśląc, co kto pomyśli.
— Może zamieszkamy tutaj? — zaproponował pewnego dnia. — Mogę pisać wszędzie. A ty będziesz moją muzą. Kocham cię, Weroniko.
Skinęła głową. Czemu nie? Zostało tak niewiele. Niech będzie szczęście — choćby ulotne.
Minęły dwa miesiące. Czuła się świetnie. Śmiała się, spacerowała, parzyła poranną kawę, wymyślała historie dla sąsiadów przy stolikach. Córka początkowo się oburzała, w końcu odpuściła. Mąż przekazał jej część. Wszystko ucichło.
Pewnego ranka zadzwonił telefon.
— Pani Weroniko? — usłyszała zdenerwowany głos lekarza. — Przykro mi, ale popełniliśmy błąd… to nie były pani wyniki. Wszystko w porządku. To tylko przemęczenie.
Milczała, a potem wybuchnęła śmiechem — głośnym, prawdziwym.
— Dziękuję, doktorze. Właśnie podarował mi pan życie.
Spojrzała na śpiącego Jakuba i poszła do kuchni zaparzyć kawę. Przed nią było nie osiem miesięcy — a całe życie. I właśnie to uświadomiło jej, iż czasem dopiero fałszywy alarm pozwala nam dostrzec, jak bardzo żyjemy nie tak, jak powinniśmy. Prawdziwe życie zaczyna się tam, gdzie przestajemy się bać je wybrać.