jeżeli uważasz, iż nic dla ciebie nie robię, spróbuj żyć beze mnie! wybuchnęła żona.
Tego wieczoru cisza w domu wydawała się szczególnie przytłaczająca. Wanda powoli mieszała zupę, nasłuchując monotonnego tykania zegara na ścianie. Kiedyś ten dźwięk ją drażnił w czasach, gdy dom wypełniały głosy synów, śmiech i nieustanny ruch. Teraz tykanie stało się jedynym towarzyszem w pustej przestrzeni niegdyś gwarnego mieszkania.
Spojrzała ukradkiem na męża. Marek, jak zwykle, siedział wpatrzony w telefon. Światło ekranu odbijało się w jego okularach, tworząc dziwne błyski. Kiedyś znajdowała w tym coś przytulnego oto on, jej mąż, w domu, obok. Teraz ten widok wywoływał tylko ciche rozdrażnienie.
Obiad gotowy powiedziała Wanda, starając się, by głos brzmiał neutralnie.
Skinął głową, nie odrywając wzroku od telefonu. Rozstawiła talerze piękne, z zastawy, którą chowała na specjalne okazje. Choć jakie teraz specjalne okazje? Synowie zaglądają rzadko, wnuków jeszcze nie ma. Zostali tylko we dwoje w tym dużym domu, gdzie każdy kąt przypominał o lepszych czasach.
Wanda nalała zupę, starannie ułożyła świeżą pietruszkę i koperek z parapetu, gdzie uprawiała zioła specjalnie dla jego ulubionych potraw. Obok talerza położyła świeżo pokrojoną kromkę chleba.
Marek w końcu odłożył telefon i wziął łyżkę. Zamarła, czekając na reakcję. Pierwsza łyżka. Druga. Przy trzeciej skrzyżył się.
Znowu niedobre mruknął, odsuwając talerz.
Coś w niej pękło. Wanda spojrzała na swoje dłonie zaczerwienione od gorącej wody, ze zgrubiałą skórą. Cały dzień spędziła na nogach: prała jego koszule, prasowała spodnie, gotowała tę cholerną zupę. Na kuchence wciąż bulgotała jego ulubiona herbata ta, którą zaparzała w specjalny sposób, bo inaczej jest niedobra.
Przeniosła wzrok na stos wyprasowanych ubrań każda rzecz złożona idealnie, tak jak lubił. Dwadzieścia pięć lat. Dwadzieścia pięć lat składała te przeklęte koszule w określony sposób, bo inaczej się gniotą.
Wiesz co jej głos zadrżał, ale nie ze wzruszenia, tylko ze złości. jeżeli myślisz, iż nic dla ciebie nie robię, spróbuj żyć beze mnie!
Podniósł wzrok pierwszy raz tego wieczoru naprawdę na nią spojrzał. W jego oczach malowało się zdziwienie, jakby nie mógł uwierzyć, iż ta cicha, posłuszna kobieta potrafi podnieść głos.
Wanda gwałtownie wstała. Krzesło z hukiem odsunęło się, ale już jej to nie obchodziło. Chwyciła płaszcz stary, kupiony jeszcze trzy lata temu, bo po co ci nowy, ten jeszcze długo posłuży.
Gdzie idziesz? w jego głosie pojawił się niepokój, ale już nie słuchała.
Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za nią. Chłodne wieczorne powietrze uderzyło w twarz, i po raz pierwszy od wielu lat Wanda poczuła, iż może oddychać pełną piersią. Nie wiedziała, dokąd idzie. Nie wiedziała, co będzie robić dalej. Ale po raz pierwszy od dawna czuła nie strach przed nieznanym, tylko dziwne, upajające uczucie wolności.
Małe mieszkanie na piątym piętrze przywitało ją nietypową ciszą. Nie tą duszącą, która towarzyszyła jej w domu, ale jakąś szczególną lekką, powietrzną. Nie było tu zegara odliczającego minuty jej życia, nie było pełnych wyrzutów spojrzeń i wiecznego a dlaczego.
Obudziła się wcześnie nawyk latami wdrukowany, by wstawać o szóstej, zdążyć przygotować śniadanie, wyprasować koszulę, spakować torbę Ale dziś wszystko było inaczej. Wanda leżała w obcym łóżku i patrzyła, jak promienie słońca powoli wędrują po ścianie. Nikt jej nie poganiał, nie domagał się uwagi, nie oczekiwał zwykłej obsługi.
Mogę po prostu poleżeć szepnęła i cicho się zaśmiała na tę myśl.
Ale stare nawyki nie odpuszczały tak łatwo. Dłonie same sięgały, by posłać łóżko, wytrzeć kurz, rozpocząć znany krąg domowych obowiązków. Wanda zatrzymała się:
Nie. Dziś zrobię to, na co mam ochotę.
Długo stała przed lustrem w łazience, przyglądając się swojemu odbiciu. Kiedy ostatni raz naprawdę na siebie patrzyła? Nie pobieżnie, nie na gwałtownie by sprawdzić, czy wszystko w porządku przed wyjściem ale prawdziwie? Zmarszczki wokół oczu stały się głębsze, w włosach przybyło siwizny. Ale oczy oczy jakby ożyły.
Na zewnątrz było rześko. Październikowy poranek pachniał opadłymi liśćmi i kawą z pobliskiej kawiarni. Wcześniej mijała to miejsce setki razy, śpiesząc się po zakupy. Marnowanie pieniędzy mówił zawsze Marek. I zgadzała się, przekonując siebie, iż w domu kawa smakuje lepiej.
Zadzwonił dzwonek nad drzwiami. W środku pachniało świeżym ciastem i cynamonem. Wanda niepewnie zatrzymała się w progu, czując się jak intruz w tej przytulnej przestrzeni.
Dzień dobry! uśmiechnęła się młoda baristka. Co podać?
Ja Wanda zawahała się. Tyle lat parzyła kawę dla innych, ale nigdy nie zastanawiała się, jaką lubi ona sama. Co polecacie?
 Mogę zaproponować naszą specjalność  latte z karmelem i cynamonem. I mamy przepyszne migdałowe croissanty, prosto z pieca.
Wcześniej pokręciłaby głową  za drogo, za dużo kalorii, co powie mąż Ale dziś był inny dzień.  
Tak, proszę. I croissanta też.
Usiadła przy oknie, obserwując przechodniów. Przy sąsiednim stoliku grupka młodych dziewczyn żywo o czymś dyskutowała, co chwila wybuchając szczerym śmiechem. Wanda złapała się na myśli kiedy ostatni raz tak się śmiała? Nie z grzeczności, nie na siłę, ale naprawdę?
Pierwszy łyk kawy rozlał się po języku słodyczą karmelu. Zamknęła oczy z przyjemnością. Boże, czy życie może być aż tak smaczne?
Telefon w torebce milczał. Pewnie po raz pierwszy od ćwierć wieku Marek obudził się bez przygotowanego śniadania, bez wyprasowanej koszuli, bez spakowanego lunchu. Co teraz robi? Denerwuje się? Jest zagubiony?
















