W salonie unosił się zapach taniej medycyny, gotowanej kapusty i starości – tak gęstej, iż zdawało się, iż można ją nabrać łyżką. Jadwiga Nowak siedziała na brzegu łóżka, poprawiając na palcach podniszczony szlafrok – ten sam, w którym kiedyś piła herbatę przy kuchennym oknie. W domu. Gdy jeszcze miał swój dom…
Na sąsiednim łóżku – kobieta o dwadzieścia lat starsza. Siedziała na wpół skulona, wpatrzona w pustkę. Jej bezbarwne oczy utkwiły w ścianie, jakby tam właśnie było okno do innego świata.
Nagle powoli się podniosła, złapała za krzesło i przyciągnęła je do Jadwigi.
– Jadziu, opowiedz… jak tu trafiłaś? – zaszeptała staruszka, z trudem siadając obok. W jej wyblakłych oczach malowała się ta sama bezradność, co u dziecka. Jakby wcale nie była staruszką, ale dziewczynką, którą świat dawno zostawił samą.
Jadwiga chciała machnąć ręką. Powiedzieć, iż i tak nie zrozumie, nie usłyszy, nie zapamięta. ale zamiast tego zaczęła mówić. Bo może po raz pierwszy od dawna ktoś chciał jej słuchać.
– Wszystko zaczęło się od ciszy… – głos jej zadrżał. – Najpierw Tomek dzwonił coraz rzadziej. To zebranie, to wnuczka na zajęcia, to po prostu nie zdążył. Kasia, jego żona, nigdy specjalnie mną nie interesowała. A Mikołaj, mój wnuk… chłopak rośnie, nie ma czasu dla babci. Wszystko rozumiem.
Sądiatka słuchała, lekko pochyliwszy się do przodu, kiwała głową. Sama spędziła w domu opieki trzy lata – każdą opowieść odbierała jak własną.
– Potem przestali składać życzenia. Moje urodziny minęły jak zwykły dzień. Potem Dzień Kobiet. Potem choćby święta. A ja… ja wciąż czekałam. Upiekłam szarlotkę, taką, jaką Tomek lubił w dzieciństwie. Nakryłam stół. Postawiłam nasze zdjęcie. Gdzie był mały, w krótkich spodenkach, nad Bałtykiem. A ja – młoda, śmiejąca się… Patrzę na to zdjęcie i myślę: przyjadą. No muszą. Obiecali.
Jadwiga ciężko westchnęła. W kącikach oczu zabłysły łzy. Sąsiadka delikatnie dotknęła jej ramienia.
– Przyjechali. Wieczorem. Późno. Stoją w progu, Tomek patrzy w podłogę. „Mamo – mówi – myśmy rozważyli…”. Reszta to mgła. Tylko jego słowa brzmiały jak wyrok: „Mikołaj potrzebuje własnego pokoju. A tobie… tu będzie lepiej. Opieka, lekarstwa, porządek…”.
– I co powiedziałaś? – szepnęła sąsiadka.
– A co mogłam powiedzieć? – uśmiechnęła się gorzko Jadwiga. – Zamarłam. Tylko szeptałam: „Przecież… ja przecież…”. A oni – już zdecydowali. Tragarze. Torby. Moją serwantkę – tę rzeźbioną – wynoszą. Wyciągam ręce, a Mikołaj wpatrzony w telefon. Ani spojrzenia. Ani „do widzenia”, ani „dziękuję”. Jakby mnie nigdy nie było.
– A teraz? Dzwonią?
– Wczoraj Tomek zadzwonił – Jadwiga przełknęła łzy. – Spytał: „Jak się miewasz?”. A ja mu na to: „Pamiętasz, jak w burzę w dzieciństwie wpełzałeś pod moją pierzynę? Cały drżałeś jak wróbelek…”. A on mówi: „Nie, nie pamiętam”. Ot, tak. Nie pamięta. Albo udaje.
Sąsiadka ujęła jej dłoń. Ciepłą, suchą, o pooranych żyłami palcach. Milczała.
– A wiesz, co jest… najśmieszniejsze? – ciągnęła Jadwiga. – Mieszkanie, mówi, teraz wynajmują. Pieniądze idą na Mikołaja – na korepetycje. A na razie, mówi, niech pokój nie stoi pusty. Jest teraz studio jogi. „Hatha”, chyba. Wyobrażasz? Tam, gdzie stała moja stara witryna, teraz baby na maczkach się wyginają…
Na korytarzu znów zaskrzypiała wózka z tacami. Za oknem powoli zachodziło słońce, zalewając wszystko krwistopomarańczowym blaskiem. Było cicho. Zbyt cicho.
– Ale ja pamiętam wszystko – szepnęła Jadwiga Nowak. – Wszystko. Jak muśnięcie pierwszego ząbka, jak kołysałam Tomka nocami, jak dostał pierwszą czwórkę i płakał. Jak marzyłam: wyrośnie, będzie szczęśliwy. Całe życie oddałam, wszystko składając na ołtarzu. A teraz… teraz jestem nikomu niepotrzebna.
Sąsiadka bez słów objęła ją ramieniem. Przycisnęła policzek do jej siwych włosów. Jej dłoń – taka sama, jaką kiedyś miała matka Jadwigi. Sucha, chropowata. Ratowała przed wszystkim – tylko nie przed samotnością.
Siedziały w milczeniu. W półmroku sali, wśród woni kapusty i formaliny. Między przeszłością, w której było ciepło, a teraźniejszością – pełną cieni i niekończącej się ciszy.
…I tylko jedna myśl nie dawała spokoju:
A może jednak kiedyś sobie przypomną?
Ludzie odchodzą, pamięć blednie, ale miłość – choćby najmniejsza iskra – pozostaje. Czasem wystarczy, by ktoś przytulił starą, zranioną duszę i powiedział: „Pamiętam”.