„Swoim przyjazdem zrujnowali wszystko”: jak teściowie zniszczyli moje urodziny
Skończyłam 35 lat. Wydawać by się mogło, iż w tym wieku nic już nie może prawdziwie zaskoczyć ani zasmucić. Ale ten dzień — mój wyczekiwany, zaplanowany z wyprzedzeniem święto — okazał się ogromnym rozczarowaniem. A wszystko przez tych, którzy powinni być blisko i wspierać — przez moich teściów.
Mieszkamy z mężem w domu pod Warszawą. Przestronny ogród, zieleń, świeże powietrze — idealne miejsce na letnie przyjęcie. Zamiast restauracji postanowiłam urządzić kameralne spotkanie w domu. Zaprosiłam rodzinę, najbliższe przyjaciółki, kilku kolegów z pracy. Łącznie zebrało się 25 osób. Długo się przygotowywałam: planowałam menu, kupowałam składniki, rozdzielałam zadania na poszczególne dni. Chciałam, żeby wszystko było nie tylko smaczne, ale i piękne, z charakterem.
Moja przyjaciółka Kinga przyjechała dzień wcześniej, by pomóc w gotowaniu. Razem marynowałyśmy mięso, piekłyśmy tartaletki, dekorowałyśmy salon, przygotowywałyśmy tort. Po raz pierwszy w życiu odważyłam się choćby upiec prosię na rożnie. Wyszło idealnie — unoszący się zapach był oszałamiający, a ja czułam dumę. Wszystko szło jak z płatka. Do pewnego momentu.
Teściowie, Halina Stanisławówna i Jerzy Janowicz, mieszkają w Płocku, zaledwie godzinę drogi od nas. Umówiliśmy się, iż przyjadą trochę wcześniej — nie po to, by pomagali, ale by zdążyli odpocząć po podróży. W tym czasie ja z mężem pojechaliśmy do sklepu po napoje — wino, szampana, coś bezalkoholowego. Wyszliśmy może na półtorej godziny. Wróciliśmy — i wtedy poczułam, jakby ktoś oblał mnie lodowatą wodą.
W kuchni panował chaos. Teściowie już się rozgościli: Jerzy Janowicz otwierał butelkę koniaku, a Halina Stanisławówna z zadowoloną miną… dojadała połowę faszerowanego szczupaka. Tak, tej samej ryby, którą ozdobiłam zieleniną, cytrynami i pestkami granatu. Prosię? Jedna połowa boku była odkrojona — „na próbę”. Sałatki? Niemal każda została „przetestowana”. A mój wymyślny tort, który ozdobiłam świeżymi jagodami, był już przecięty — bez pytania, bez ostrzeżenia.
— Halina Stanisławówno, dlaczego państwo… — zaczęłam ostrożnie.
— No i co w tym złego? — przerwała z oburzeniem. — Nie zjedliśmy przecież wszystkiego. Dla gości zostawiliśmy! Zmęczyliśmy się w drodze, zgłodnieliśmy! A tu u ciebie jedzenia — jak dla pułku!
Oniemiałam. Nie przez jedzenie, nie przez prosię. Ale przez to, ile serca, czasu i wysiłku włożyłam w ten dzień. Wszystkie dekoracje — poszły na marne. I nie dlatego, iż goście się nimi cieszyli, ale dlatego, iż komuś zwyczajnie nie zależało. Mogli przecież poczekać. Mogli podgrzać sobie zupę. Mogli, na litość boską, zadzwonić.
Czułam, jak ulatuje cała moja radość. Zamiast dumnie nieść na stół całe prosię, rozłożyłam na talerzach to, co zostało. Sałatki podałam w miseczkach, jak w stołówce. choćby nie próbowałam już ratować tortu — wyniosłam go pociętego, licząc, by dla wszystkich starczyło kawałka.
Goście niczego nie zauważyli. Śmiali się, pili, składali życzenia. A ja uśmiechałam się przez łzy. Nie mogłam przecież powiedzieć głośno, iż święto jest zrujnowane. Że w środku czuję tylko gniew, żal i pustkę. Siedziałam przygnębiona obok męża, który tylko rozłożył ręce: „No mamy nie wytłumaczysz…”.
Nie, oni choćby nie zrozumieli, iż zrobili coś złego. Wyjechali wcześniej, zadowoleni, iż „dobrze się bawili”. A ja zostałam z poczuciem straty. I jasną decyzją — następne urodziny spędzę gdzieś, gdzie ich nie będzie. Niech to będzie kawiarnia, sala bankietowa, choćby piknik na drugim końcu Polski. Byle nie w towarzystwie ludzi, którzy bez wahania niszczą cudzą pracę, uśmiechając się przy tym i rzucając: „Przecież nie zjedliśmy wszystkiego”.
A wy byście potrafili wybaczyć takie zachowanie? Czy też postawilibyście kropkę po takim „prezencie”?