Jak starsi rodzice niszczą życie swoich dorosłych dzieci

polregion.pl 4 tygodni temu

No wiesz, muszę ci opowiedzieć tę historię – smutną, ale prawdziwą. Kiedyś córka mojej przyjaciółki, nauczycielka, miała matkę – starszą kobietę, wciąż sprawną, nie wymagającą ciągłej opieki. Mimo to regularnie dzwoniła do córki z tym samym: „Źle się czuję, przyjeżdżaj natychmiast”. Brzmiało to jak rozkaz, a znaczyło zawsze to samo: rzuć wszystko i pędź do mnie.

I ta córka, Ewa Kowalska, jechała. O każdej porze – w nocy, o świcie, w środku lekcji. Jeździła, bo była dobrą córką, bo nie umiała inaczej. Potem wracała do pracy, prowadziła zajęcia, wracała do domu – i znów ten telefon. Tak mijały miesiące, może lata. Aż w końcu jej organizm powiedział „dość”.

Najpierw upadek i złamana ręka. Potem, ledwo doszła do siebie, kolejny uraz – tym razem noga. Ale choćby to nie powstrzymało matki. Gdy tylko Ewa jako tako się pozbierała, wszystko zaczynało się od nowa.

Jesienią wróciła do szkoły, do dzieci, do normalności. Ale zanim zdążyła odzyskać siły, matka znów ją wołała: „Źle mi, przyjeżdżaj, teraz”. I Ewa jechała. Znowu i znowu. Aż w końcu padła z zapaleniem płuc. Zmarła w szpitalu. Młoda, piękna, kochana przez całą klasę nauczycielka. Nikt nie mógł uwierzyć. Płakali uczniowie, rodzice, koledzy. Tylko matka chyba nie zrozumiała, iż straciła jedyną osobę, która zawsze biegła na jej wołanie.

Minął zaledwie miesiąc po pogrzebie, a starsza pani znów zaczęła swoje – tym razem z młodszą córką, Kasią. Ta jednak nie była jak Ewa. Miała charakter po ojcu – twarda, stanowcza, nieugięta. Nie rzucała wszystkiego dla matki.

Ale ta nie odpuszczała. Dzwoniła, jęczała, oskarżała: „Nie kochasz mnie. Nikomu nie jestem potrzebna. Nikt nie przyjedzie, dopóki nie umrę”. W końcu Kasia nie wytrzymała:

„Ewa cały czas do ciebie jeździła. Ratowała cię. Wycierała łzy, nosiła zakupy, biegała po leki. I co? Gdzie ona jest? W grobie. A ja chcę żyć. Dlatego teraz jestem w pracy. Przyjdę później. A jeżeli źle się czujesz – dzwoń po pogotowie. Skoro umiesz wybrać mój numer, wybierzesz i 112.”

Minęło piętnaście lat. Matka wciąż żyje. Pogotowie przyjeżdża – nie raz. Lekarze pomagają. Ale bez nocnych dyżurów córki, bez krzyków i dram. Żyje, jak może. Tylko teraz może trochę rzadziej dzwoni z pretensjami.

Czasem myślę, iż u niektórych ludzi na starość odzywają się hamulce. Zamiast chronić swoje dzieci, dawać im żyć – zakuwają je w łańcuchy. Nie fizyczne, ale emocjonalne. To nie choroby niszczą, ale uraza, kaprys, egoizm. I te telefony: „Źle mi, przyjeżdżaj”. A potem i dzieci nie ma.

Jeśli kiedyś dożyję sędziwego wieku i będę potrzebowała pomocy, chcę zachować rozsądek. jeżeli jeszcze będę rozumieć, co się dzieje – niech zawiozą mnie do domu spokojnej starości. A jeżeli nie – tym bardziej. Niech żyją swoim życiem. Niech wychowują dzieci, budują domy, jeżdżą nad morze.

Nie chcę być kimś, kto swoim strachem przed śmiercią rujnuje życie bliskich. Kto obwinia wszystkich, byle nie czuć się samotnym. Kto nie potrafi powiedzieć „dziękuję”, ale jednym telefonem potrafi wywrócić życie całej rodziny.

Wielu pewnie powie: „Jak możesz tak mówić? To przecież matka!”. Ale ci, którzy tak mówią, nigdy nie opiekowali się chorym starcem. Nie siedzieli nocą w półmroku kuchni, dusząc łzy bezsilności. Nie słuchali krzyku „Źle mi!” w słuchawce, wiedząc, iż to tylko teatr, a nie prawdziwa tragedia.

Takich ludzi łatwo osądzić. Zrozumieć – już trudniej.

Nie usprawiedliwiam okrucieństwa. Ale dzieci też mają prawo do życia. I czasem, by je ocalić – trzeba po prostu nie przyjechać.

Idź do oryginalnego materiału