Dziś opowiem historię, która nauczyła mnie, iż czasem trzeba postawić granice – choćby rodzinie. Bo nie każdy, kto przychodzi z uśmiechem i ciastem, robi to z dobrego serca.
Zdarzyło się to, gdy razem z mężem przeprowadziliśmy się do Wrocławia. Wynajęliśmy przytulne mieszkanie na obrzeżach miasta, skupieni na pracy i urządzaniu własnego kąta. Nigdy nie przepadałam za hałaśliwymi imprezami ani rodzinnymi ucztami, podczas których dzieci biegają po całym domu. Niestety, niektórzy w rodzinie uznali, iż nasz dom to ich drugi salon.
Taką osobą była Kasia – siostra mojego męża. Na początku wydawała się sympatyczna: wpadała „na kawę”, przynosiła drożdżówki ze sklepu, zachowywała się przyzwoicie. Ale z czasem zaczęła pojawiać się gdzieś co weekend – zawsze bez zapowiedzi.
„Cześć! Nie macie nic przeciwko, jeżeli wpadniemy dziś wieczorem? Przygotujcie coś do jedzenia, będziemy za godzinę!” – takie telefony stały się normą. Pytanie było formalnością, bo i tak przychodziła, nieważne, czy mieliśmy plany, czy nie. choćby jeżeli mówiłam, iż jestem chora albo padnięta po pracy, ignorowała to.
I nie była sama. Zawsze z nią jej mąż, trójka rozwrzeszczanych dzieci, a czasem choćby ich pies. Ani grosza na zakupy, ani kromki chleba – nic. Siedzieli do późna, wyjadali całą zawartość lodówki, a potem zostawiali górę brudnych naczyń i moje wyczerpane nerwy.
Zaczął mnie przerażać każdy świąteczny okres. Urodziny, Boże Narodzenie, długie weekendy – to była udręka. Gotowałam, uśmiechałam się, sprzątałam do drugiej w nocy, a rano szłam do pracy. Mąż milczał. Nie znosił konfliktów i powtarzał: „To moja siostra, trzeba wytrzymać”.
Aż pewnego dnia powiedziałam dość. Zrozumiałam, iż jeżeli teraz tego nie zatrzymam, będzie tylko gorzej. Zadzwoniłam do Kasi i oznajmiłam:
„Słuchaj, dziś wpadniemy do was na obiad. Przygotujcie coś konkretnego – a najlepiej więcej, bo zabierzemy też coś na wynos. I koniecznie coś słodkiego dla dzieci, bo nasze są głodne jak wilki”.
„Eee… Może innym razem?” – zająknęła się.
„Jesteśmy już w drodze. Za dwadzieścia minut u was” – odparłam i rozłączyłam się.
Mąż wpadł w furię i odmówił udziału w „teatrze”. Nie nalegałam. Wzięłam za to przyjaciółkę Magdę – która aż podskoczyła z euforii – i jej dwójkę maluchów. Ruszyłyśmy w stronę domu Kasi.
Zza firanki mignął cień. Stała za oknem. Ale nikt nie otworzył. Ani po pukaniu, ani po dzwonku. Zasłona tylko drgnęła. Uśmiechnęłam się.
Poszłyśmy z Magdą do knajpy. Zamówiłyśmy makaron, deser i lampkę wina. Śmiałyśmy się, dzieci biegały, a ja po raz pierwszy od dawna poczułam spokój. Odbierałam swój dom, swoje granice i prawo do decydowania, kogo wpuszczam do swojego życia.
Od tamtej pory Kasia przestała dzwonić. Przestała wpadać. Ani w święta, ani „tak przy okazji”. Mąż trochę się obraził, ale po czasie dał za wygraną. A ja wreszcie odetchnęłam.
Wiecie co? Nie zawsze trzeba być miłym. Czasem, by ochronić siebie, trzeba postawić kropkę. Albo przynajmniej nauczyć się zamykać drzwi przed tymi, którzy nie pukają, tylko wchodzą jak do siebie.
Uważam, iż postąpiłam słusznie. A wy?