Czasem ludzie myślą, iż rodzina to zawsze powód do radości. Że jeżeli ktoś wpada do ciebie z tortem, dziećmi i uśmiechem, musisz nakryć stół, odłożyć swoje sprawy i udawać szczęśliwą gospodynię. A jeżeli nie – jesteś niewdzięczna, niegrzeczna i nie umiesz budować relacji. Ale dlaczego nikt nie pomyśli, iż za tymi pozorami bliskości często kryje się zwykła bezczelność, chamstwo i wygodnictwo?
Tę historię opowiem od pierwszego osobnika. Wydarzyła się, gdy z mężem, Filipem, właśnie wprowadziliśmy się do Krakowa i układaliśmy życie od nowa.
Wynajęliśmy przytulne mieszkanie na obrzeżach miasta. Byliśmy pochłonięci pracą, urządzaniem się i unikaliśmy zbędnych kontaktów. Nie lubiłam hałaśliwych spotkań, a już na pewno nie domowych imprez z mnóstwem jedzenia i krzykiem dzieci. Ale w życiu każdego znajdzie się ktoś, kto uważa twoje mieszkanie za swój drugi dom, a ciebie – za darmową służącą.
Tą osobą była Hania – rodzona siostra mojego męża. Na początku było miło: przychodziła z mężem i dziećmi “na herbatę”, przynosiła kupione po drodze pierniczki i zachowywała się przyzwoicie. Ale niedługo wszystko się zmieniło. Hania zaczęła pojawiać się coraz częściej – zawsze bez zapowiedzi.
“Cześć! Nie masz nic przeciwko, iż wpadniemy dziś wieczorem? To nakrywaj stół, będziemy za godzinę!” – takie telefony stały się normą. Pytała, ale nie czekała na odpowiedź. Odrzucenie propozycji nie wchodziło w grę. choćby gdy mówiłam, iż jestem chora, zajęta lub po prostu chcę odpocząć – ignorowała to.
I gdyby przychodziła sama. Ale nie. Mąż, trójka rozwrzeszczanych dzieci, czasem choćby ich pies. Ani jabłka, ani soku – nic. Siedzieli do późna, wyjadali zawartość lodówki, po czym odchodzili, zostawiając stos naczyń i moje wyczerpane nerwy.
Zaczęłam nienawidzić świąt. Urodziny, Nowy Rok, każdy weekend – stawały się udręką. Gotowałam, uśmiechałam się, sprzątałam do późna, by rano biec do pracy. Mąż milczał. Nie lubił konfliktów i powtarzał: “To moja siostra, trzeba wytrzymać”.
Aż wreszcie pewnego dnia miałam dość. Zrozumiałam, iż jeżeli teraz tego nie zatrzymam – będzie tylko gorzej. Zadzwoniłam do Hani i powiedziałam:
“Haniu, my z Filipem dzisiaj do was wpadniemy. Nakrywaj stół, przygotuj dużo jedzenia – a, i jeszcze wezmę coś ze sobą. I niech będzie coś słodkiego dla dzieci, bo moje z koleżanką są głodne”.
“Eee… może innym razem?” – zająknęła się.
“Jesteśmy już w drodze. Będziemy za dwadzieścia minut” – odcięłam i rozłączyłam się.
Filip, gdy się dowiedział, wpadł w złość i odmówił udziału w tej “prowokacji”. Nie nalegałam. Wzięłam tylko przyjaciółkę, Zosię – która była zachwycona pomysłem – i jej dwójkę maluchów. Ruszyliśmy do Hani.
Widziałam, jak za firanką przemknął cień. Stała przy oknie. Ale nikt nam nie otworzył. Ani po pukaniu, ani po dzwonku. Zasłona drgnęła i znieruchomiała. Uśmiechnęłam się.
Poszliśmy z Zosią do kawiarni. Zamówiłyśmy makaron, deser i lampkę wina. Śmiałyśmy się. Dzieci hałasowały, ale w duszy czułam spokój. Wreszcie odzyskałam swój dom, granice i prawo do decydowania, kogo chcę w nim widzieć.
Od tamtej pory Hania przestała dzwonić. Nie przychodziła. Ani w święta, ani bez powodu. Filip trochę się obraził, ale w końcu pogodził z sytuacją. A ja… odetchnęłam.
Wiecie, nie zawsze trzeba być miłym. Czasem, by ocalić siebie, trzeba postawić kropkę. Albo przynajmniej nauczyć się zamykać drzwi przed tymi, którzy od dawna nie pukają, ale wchodzą butem.
Mam wrażenie, iż postąpiłam słusznie. A wy?