Jak raz na zawsze oduczyłam natrętną krewną przychodzenia na święta bez zaproszenia

twojacena.pl 1 tydzień temu

Czasami ludzie myślą, iż rodzina to zawsze powód do radości. Że jeżeli ktoś wpada z ciastem, dziećmi i uśmiechem, to musisz od razu szykować stół, odkładać swoje sprawy i udawać najweselszą gospodynię. A jeżeli nie – jesteś niewdzięczna, chamka i w ogóle nie umiesz utrzymywać relacji. Ale jakoś nikt nie myśli, iż za tą udawaną bliskością często kryje się bezczelność, brak taktu i zwykłe wykorzystywanie.

Oto historia, która przydarzyła się mnie, Kornelii, gdy z mężem przeprowadziliśmy się do Poznania i zaczynaliśmy nowe życie.

Wynajęliśmy przytulne mieszkanie w bloku, zajęci byliśmy pracą, urządzaniem się, i generalnie staraliśmy się unikać niepotrzebnych kontaktów. Nie lubiłam hałaśliwych imprez, a już na pewno nie rodzinnych biesiad z górą jedzenia i wrzaskiem dzieci. Ale w życiu każdego znajdzie się ktoś, kto uważa twoje mieszkanie za swoją drugą chatę, a ciebie – za darmową obsługę.

Tą osobą okazała się Klara – rodzoną siostrą mojego męża. Na początku było choćby miło: wpadała z mężem i dziećmi „na herbatę”, przynosiła kupione po drodze pierniki i zachowywała się całkiem normalnie. Ale gwałtownie wszystko się zmieniło. Klara zaczęła pojawiać się coraz częściej – i zawsze bez zaproszenia.

– Hejka! Nie masz nic przeciwko, jeżeli dziś wpadniemy? To nakrywaj stół, będziemy za godzinę! – takie telefony stały się normą. Technicznie pytała, ale nie oczekiwała odpowiedzi. Nie przyjmowała odmowy. choćby jeżeli mówiłam, iż jestem chora, zajęta, albo po prostu chcę odpocząć – olewała to.

I gdyby przychodziła sama. Ale nie. Mąż, trójka rozwrzeszczanych dzieci, czasem choćby ich pies. Ani jednego jabłka, ani soku – nic. Siedzieli do nocy, zjadali wszystko z lodówki, a potem odchodzili, zostawiając po sobie stertę naczyń i moją wyciśniętą duszę.

Zaczęłam nienawidzić świąt. Urodziny, Nowy Rok, każdy weekend – stały się udręką. Gotowałam, uśmiechałam się, znosiłam, potem sprzątałam do drugiej w nocy, a rano – do pracy. Mąż milczał. Nie lubił konfliktów i uważał, iż „to w końcu siostra, trzeba wytrzymać”.

Aż w końcu pewnego dnia straciłam cierpliwość. Zrozumiałam, iż jeżeli tego nie zatrzymam – będzie tylko gorzej. Zadzwoniłam do Klary i powiedziałam:

– Klara, my z mężem dziś do was wpadniemy. Nakrywaj stół, przygotuj więcej – a i jeszcze coś weźmiemy na wynos. I proszę, żeby dla dzieci było coś słodkiego, bo moje z koleżanką akurat strasznie głodne.

– Eee… no… może następnym razem? – zająknęła się.

– Jesteśmy już w drodze. Będziemy za dwadzieścia minut – odcięłam i rozłączyłam się.

Mąż, gdy się dowiedział, urządził awanturę i odmówił udziału w „prowokacji”. Nie nalegałam. Wzięłam koleżankę Basię – była tylko „za”, a do tego zabrała swoje dwie maluchy. Ruszyłyśmy wesoło do Klary.

Widziałam, jak za firanką przemknął cień. Stała przy oknie. Ale drzwi nam nie otworzyła. Ani po pukaniu, ani po dzwonku. Firanka drgnęła i zastygła. Uśmiechnęłam się.

Z Basią poszłyśmy do kawiarni. Zamówiłyśmy makaron, deser i po kieliszku wina. Śmiałyśmy się. Dzieci hałasowały, ale w duszy miałam spokój. W końcu poczułam, iż odzyskałam swój dom, granice i prawo do decydowania, kogo chcę w nim widzieć.

Od tamtej pory Klara przestała dzwonić. Przestała przychodzić. Ani na święta, ani bez powodu. Mąż trochę się obraził, ale w końcu się pogodził. A ja – odetchnęłam.

Wiecie, nie zawsze trzeba być miłym. Czasem, żeby ochronić siebie, trzeba postawić kropkę. Albo przynajmniej nauczyć się zamykać drzwi przed tymi, którzy od dawna nie pukają, tylko wpadają w butach z błotem.

Uważam, iż postąpiłam słusznie. A wy?

Idź do oryginalnego materiału