Jak przestałem ratować swoje dorosłe dzieci

newsempire24.com 3 dni temu

Nazywam się Piotr Nowak i żyję w Bełchatowie, gdzie łódzkie ulice kryją się w cieniu starych drzew. Nie jestem biedakiem, ale też nie milionerem. Przez lata udało mi się coś zgromadzić: dom, działkę za miastem, samochód, trochę oszczędności na czarną godzinę. Z moją żoną, Olgą, zawsze byliśmy tymi rodzicami, którzy oddają dzieciom wszystko, choćby jeżeli sami zostają z niewielkim zapasem. Poświęcaliśmy się dla nich, wierząc, iż tak trzeba. Z czasem zrozumiałem jednak, iż wdzięczność nie zawsze płynie z takich działań. Częściej prowadzi to do uzależnienia od podarunków.

Mamy trójkę dzieci: Szymona, Annę i Dariusza. Wszyscy są dorośli, samodzielni — przynajmniej tak powinno być. Najstarszy, Szymon, ma prawie czterdzieści lat. I tu pojawia się paradoks: cała trójka ciągle potrzebuje pomocy, zawsze jest na krawędzi przepaści. Pierwszy do mnie przyszedł Szymon. Młody, pełen ambicji, ale z tymi samymi skargami: praca nie taka, szef głupi, klienci niewdzięczni. Pomogłem mu kupić pierwszy samochód, dałem na wkład za mieszkanie, potem na remont, następnie na leczenie jego żony, a później — po prostu na „przeczekanie”. Dawałem, bo jestem ojcem. Bo kocham. Bo jak odmówić własnemu synowi?

Anna — nasza księżniczka, delikatna, artystyczna dusza. Jej małżeństwa się rozpadały, a pracy nie udawało jej się utrzymać dłużej niż kilka miesięcy. Dzwoniła zapłakana, głos drżał: „Tato, nie mam na czynsz…”, „Tato, długi mnie gnębią…”, „Tatuś, przecież mnie nie zostawisz?” I ja nie zostawiałem — przesyłałem pieniądze, ratowałem, ocierałem jej łzy przez telefon. A najmłodszy, Dariusz, uważał, iż świat jest mu coś winien. Nie chciał pracować „dla kogoś”, marzył o własnym biznesie. Inwestowałem w jego marzenia: raz — klapa, drugi raz — znów porażka, trzeci — znowu nic z tego. Potem były kredyty, a potem po prostu przelewy „na życie”. Dawałem, wciąż dawałem.

Kiedy Olga zmarła, zostałem sam. Dzieci przyjechały na pogrzeb — uściski, łzy. A tydzień później telefony znów zaczęły dzwonić. Anna: „Tato, wiem, iż ci ciężko, ale potrzebuję prawnika, pomóż…” Szymon: „Tato, jesteś teraz sam, masz mniej wydatków, podrzuć coś”. Dariusz: „Tato, mama by nie odmówiła”. Przelewałem pieniądze nie dlatego, iż chciałem, ale z lęku przed pustką. Choć jakieś głosy w telefonie, choćby jakieś „dziękuję”, choćby poczucie, iż jestem potrzebny. Ale „dziękuję” od dawna nikt nie mówił — tylko nowe prośby, jak echo w studni.

Konto topniało na moich oczach. Zacząłem liczyć każdy grosz w sklepie, zrezygnowałem z wyjazdów do przyjaciół, nie kupiłem nowej kurtki — „po co, stara jeszcze się trzyma”. I nagle zauważyłem: dzieci nie pytają, jak moje zdrowie, czy sypiam w nocy, nie zapraszają do siebie. Tylko wiadomości: „Tato, pomóż jeszcze raz…”, „Tato, kiedyś oddam” — nikt nigdy nie oddał. „Tato, jesteś silny, poradzisz sobie”. Pewnego wieczoru siedziałem w kuchni, piłem stygnącą herbatę i nagle zrozumiałem: jestem wypalony. Nie z powodu starości, nie z wyczerpania fizycznego, ale z tego, iż stałem się dla nich mówiącym bankomatem.

Tej samej nocy napisałem trzy listy — do Szymona, Anny i Dariusza. Krótkie, ale stanowcze: „Kocham was. Dałem wam wszystko, co mogłem. Teraz wasza kolej, by stanąć na nogi. Ani złotówki więcej, żadnych wymówek. Jesteście silni, wierzę w was. Ale teraz jestem tylko ojcem, nie bankomatem. Mam nadzieję, iż kiedyś zadzwonicie, nie prosząc o pieniądze, a tak po prostu”. Odpowiedzi się nie spodziewałem, ale przyszły. Szymon milczał — ani słowa, ani dźwięku. Anna przysłała pełne złości: „Dzięki, tato, chciałeś nas wszystkich zdradzić na koniec!” Dariusz zadzwonił. Długo milczał w słuchawce, a potem wyciśnął: „Przepraszam. Masz rację. choćby nie pamiętam, kiedy pytałem, jak się czujesz”. Jego głos drżał i po raz pierwszy usłyszałem w nim wstyd.

Minęło prawie pół roku. Znów jem to, co lubię, a nie to, co tańsze. Kupiłem sobie ciepłą kurtkę — pierwszą od lat. Zapisałem się do klubu dla emerytów, gdzie uczą malować — kolory ożywiły moje szare dni. Po raz pierwszy nie wstydzę się żyć dla siebie. A na urodziny przyszedł Dariusz. Bez próśb, bez aluzji. Przyniósł kawałek tortu i powiedział: „Zdecydowałem się podjąć normalną pracę. Chcę, żebyś był ze mnie dumny. Nie za to, co mi dałeś, ale za to, iż sam sobie poradziłem”. Zapłakałem — nie z żalu, jak dawniej, ale z dumy, która przebiła się przez zmęczenie i urazę.

Przyzwyczaili się, iż zawsze jestem z portfelem w pogotowiu. Byłem ich kołem ratunkowym, ich wiecznym dłużnikiem — za miłość, za ich dzieciństwo. Ale zmęczyłem się byciem maszyną do wydawania pieniędzy. Szymon i Anna milczą — może są źli, może nie wiedzą, co powiedzieć. Ale ja już nie czekam na ich telefony z wyciągniętą ręką. Mam dom, płótna, farby, uczę się oddychać swobodnie. Dariusz dał mi nadzieję, iż nie wszystko stracone, iż moje dzieci jeszcze mogą stać się ludźmi, a nie zależnymi od innych. Już nie jestem bankomatem — jestem ojcem, który chce być kochany za duszę, a nie za konto w banku. I po raz pierwszy od lat wierzę, iż to możliwe.

Idź do oryginalnego materiału