Jak przestałem ratować moje dorosłe dzieci

twojacena.pl 2 dni temu

Nazywam się Piotr Nowak i mieszkam w Białymstoku, gdzie podlaskie ulice skrywają się w cieniu starych drzew. Nie jestem biedny. Oczywiście nie milioner, ale przez długie lata udało mi się coś zaoszczędzić: dom, działkę poza miastem, samochód, trochę oszczędności na czarną godzinę. Z żoną, Olą, zawsze dawaliśmy naszym dzieciom wszystko, co najlepsze, choćby jeżeli sami zostawaliśmy z niewielkimi środkami. Poświęcaliśmy się dla nich, myśląc, iż tak powinno być. Z czasem zrozumiałem, iż nie zawsze jest za to wdzięczność. Częściej jest to przyzwyczajenie do wsparcia.

Mamy troje dzieci: Szymona, Annę i Damiana. Wszystkie dorosłe, samodzielne — przynajmniej powinny być. Najstarszy, Szymon, zbliża się do czterdziestki. Paradoxesem jest, iż wszyscy troje są wiecznie w „kłopotach”, zawsze na skraju przepaści. Pierwszy przyszedł do mnie Szymon. Młody, pełen ambicji, ale ciągle z tymi samymi skargami: praca nie taka, szef głupi, klienci niewdzięczni. Pomogłem mu kupić pierwszy samochód, dałem pieniądze na wpłatę na mieszkanie, później na remont, potem na leczenie jego żony, a potem po prostu „na przetrwanie”. Dawałem, bo byłem ojcem. Bo kocham. Bo jak odmówić własnemu synowi?

Anna — nasza księżniczka, delikatna, artystyczna dusza. Jej małżeństwa zawalały się jedno po drugim, pracy nie trzymała dłużej niż kilka miesięcy. Dzwoniła we łzach, drżącym głosem: „Tato, nie mam jak zapłacić za mieszkanie…”, „Tato, długi mnie przytłaczają…”, „Tatusiu, nie zostawisz mnie, prawda?” I nie zostawiałem — przelewałem pieniądze, ratowałem, ocierałem jej łzy przez telefon. A Damian, najmłodszy, myślał, iż świat jest mu coś winien. Nie chciał pracować „dla kogoś”, marzył o własnym biznesie. Inwestowałem w jego marzenia: pierwszy raz — klapa, drugi — znowu porażka, trzeci — znów nic z tego. Potem były kredyty, potem zwykłe przelewy „na życie”. Dawałem, dawałem, dawałem.

Kiedy Ola zmarła, zostałem sam. Dzieci przyjechały na pogrzeb — przytuliły, popłakały. A tydzień później telefony znów zaczęły dzwonić. Anna: „Tato, wiem, iż ci ciężko, ale potrzebuję prawnika, pomóż…”. Szymon: „Tato, teraz jesteś sam, wydatków masz mniej, rzuć trochę”. Damian: „Tato, mama by nie odmówiła”. Przelewałem pieniądze nie dlatego, iż chciałem, ale z obawy przed pustką. Chociaż jakieś głosy w słuchawce, chociaż jakieś „dziękuję”, chociaż poczucie, iż jestem potrzebny. Ale „dziękuję” już od dawna nikt nie mówił — tylko nowe prośby, jak echo w studni.

Konto topniało w oczach. Zacząłem liczyć każdy grosz w sklepie, zrezygnowałem z wyjazdów do znajomych, nie kupiłem nowej kurtki — „po co, stara jeszcze dobra”. I nagle zauważyłem, iż dzieci nie pytają o moje zdrowie, czy sypiam po nocach, nie zapraszają w odwiedziny. Tylko wiadomości: „Tato, wyciągnij mnie jeszcze raz…”, „Tato, oddam później” — nikt nigdy nie oddał. „Tato, jesteś silny, poradzisz sobie”. Pewnego wieczoru siedziałem w kuchni, piłem zimną herbatę i nagle zrozumiałem: jestem wykończony. Nie ze starości, nie z przemęczenia ciała, ale z tego, iż stałem się dla nich gadającym bankomatem.

Tej samej nocy napisałem trzy listy — do Szymona, Anny i Damiana. Krótkie, ale stanowcze: „Kocham was. Dałem wam wszystko, co mogłem. Teraz wasza kolej stanąć na nogi. Już ani złotówki, żadnych wymówek. Jesteście silni, wierzę w was. Ale teraz jestem po prostu ojcem, nie portfelem. Mam nadzieję, iż kiedyś zadzwonicie nie dla pieniędzy, a po prostu tak”. Odpowiedzi się nie spodziewałem, ale przyszły. Szymon milczał — żadnego słowa, żadnego dźwięku. Anna przysłała gniewne: „Dzięki, tato, postanowiłeś nas wszystkich zdradzić na koniec!” Damian zadzwonił. Długo milczał w słuchawce, a potem powiedział: „Przepraszam. Masz rację. choćby nie pamiętam, kiedy pytałem, co u ciebie”. Jego głos drżał, a ja po raz pierwszy usłyszałem w nim wstyd.

Minęło prawie pół roku. Jem znów to, co lubię, a nie to, co tańsze. Kupiłem sobie ciepłą kurtkę — pierwszą od lat. Zapisałem się do klubu seniora, gdzie uczą malować — farby ożywiły moje szare dni. Po raz pierwszy nie wstydzę się żyć dla siebie. Na urodziny przyszedł Damian. Bez próśb, bez aluzji. Przyniósł kawałek tortu i powiedział: „Zdecydowałem się znaleźć normalną pracę. Chcę, żebyś był ze mnie dumny. Nie za to, co mi dałeś, ale za to, iż sam sobie poradziłem”. Zapłakałem — nie z żalu, jak kiedyś, ale z dumy, która przebiła się przez zmęczenie i żal.

Przywykli do tego, iż zawsze jestem obok z portfelem w pogotowiu. Byłem ich kołem ratunkowym, ich wiecznym dłużnikiem — za miłość, za ich dzieciństwo. Ale miałem dosyć bycia maszyną do rozdawania pieniędzy. Szymon i Anna na razie milczą — może są źli, może nie wiedzą, co powiedzieć. Ale już nie czekam na ich telefony z wyciągniętą ręką. Mam dom, płótna, farby i uczę się swobodnie oddychać. Damian dał mi nadzieję, iż nie wszystko stracone, iż moje dzieci jeszcze mogą stać się ludźmi, a nie darmozjadami. Już nie jestem bankomatem — jestem ojcem, który chce, by go kochano za to, kim jest, a nie za stan konta. I po raz pierwszy od lat wierzę, iż to możliwe.

Idź do oryginalnego materiału