Na kuchni unosił się zapach smażonych kotletów, gdy zadzwoniono do drzwi. Kinga, choćby nie zdjąwszy fartucha, otworzyła i ujrzała młodego kuriera.
„Dzień dobry! Pani paczka” – powiedział z uśmiechem.
„Jak to paczka? Nic nie zamawiałam” – zdziwiła się.
„Mieszkanie dziesiąte?” – upewnił się.
„Tak.”
„No to wszystko się zgadza.”
Kobieta niepewnie podpisała odbiór i dostała duże pudełko. Gdy je otworzyła, krew ścięła się jej w żyłach. W środku był pogrzebowy wieniec. Nie świąteczny, nie dekoracyjny – prawdziwy, z czarną wstęgą, na której widniało jej imię.
Nadawca nieznany. Tylko krótka wiadomość: „Śpij spokojnie, Kinga”.
„Trzeba naprawdę kogoś nienawidzić, żeby wysłać komuś wieniec pod drzwi!” – mówiła później drżącym głosem.
Mąż, Marek, nie widział problemu:
„Skąd pewność, iż to mama? Przecież cię kocha!”
„Kocha? choćby mojego imienia nie potrafi wymówić!” – odparła z bólem Kinga.
I rzeczywiście, przyszła teściowa nie akceptowała w niej niczego: niski wzrost („metr z kropką”), praca na recepcji, skromne sukienki. Kinga starała się, szyła sobie ubrania, była uprzejma, ale w odpowiedzi dostawała tylko złośliwości i pogardę.
„Spójrz na to nieporozumienie” – szeptała Ewa synowi. – „Nawet dwóch zdań nie umie sklecić!”
A on milczał, udając, iż wszystko gra. Ale właśnie to milczenie było przyzwoleniem. Matka pozwalała sobie na coraz więcej – choć to Kinga była właścicielką mieszkania.
Gdy Kinga zaproponowała wynajem i wspólne znalezienie miejsca, które usatysfakcjonuje teściową, ta odrzuciła każdą wersję. Krzykiem, pretensjami, histerią. A Marek pił herbatę i milczał.
Gdy wieniec nie zadziałał, był kolejny krok. Mąż nagle znalazł w szafie męską bieliznę.
„Chcesz mi coś wyjaśnić?” – syknął, trzymając dowód.
„Ty niczego nie widzisz dziwnego? Jak ja miałabym tam wejść? choćby ze stołka nie sięgnę!”
Klucze miała teściowa. Wszystko stało się jasne. Ale Marek znów milczał.
Kolejny „prezent” – wiadro jagód. Teściowa wręczyła je z uśmiechem:
„Witaminy! Dla mojej synowej!”
Następnego ranka Kinga znalazła w wiaderku… żywego, ale odmrożonego w lodówce jeża. Na szczęście w obecności męża. Ten oczywiście nie uwierzył w złośliwość: „Sam się wlazł, bywa.”
Później Kinga znalazła pod łóżkiem lalkę z wbitymi szpilkami. Sytuacja przypominała już tani horror. A jednak znosiła to. Bo kochała. Bo wierzyła, iż mężczyzna za jej plecami to obrona, a nie tylko mamański syn.
Ostateczny cios przyszedł niespodziewanie. Kinga wróciła wcześniej z pracy i zastała męża z inną. W swoim własnym mieszkaniu.
Wyrzuciła go. Szybko. Bez litości. W samych skarpetkach, jak to mówią.
Próbował się tłumaczyć:
„Ona sama przyszła! Nie planowałem tego!”
Ale Kinga już nie słuchała. Zwłaszcza iż „gośćmi” okazała się siostrzenica przyjaciółki teściowej. Wszystko stało się zbyt oczywiste.
Trzy lata znosiła. Ktoś inny nie wytrzymałby trzech miesięcy. Ale ona miała nadzieję.
A Marek? Wrócił do mamy. Gdzie indziej?
Lecz i tu czekała niespodzianka. Matka miała romans. Jak się okazało, późna miłość bywa silniejsza niż pierwsza. I nie u niej, a w kawalerce u adoratora. Ewa – bezdomna z miłości.
Ironia losu?
Moral? Uważajcie, czego sobie życzycie. Czasem się spełnia. Tylko nie tak, jak myśleliście.