Na urlopie z bezczelną rodziną postawić sprawę jasno
Dwa tygodnie to znoszę, Szymek! Dwa tygodnie w tej ruderze, którą oni śmią nazywać pensjonatem.
Po co my w ogóle się zgodziliśmy?
Bo mama prosiła. Iwonka musi odpocząć, biednej Iwonie los nie oszczędzał życia, przedrzeźniał siostrę Szymek.
Los ciotki Iwony rzeczywiście nie był godny pozazdroszczenia, tylko iż żal do niej w Dobrosławie wcale się nie budził. Ani trochę.
Iwona, siostra mamy ze strony matki, była zawsze biedną krewną, której wszyscy byli coś winni.
Walizka Dobrosławy nie chciała się zamknąć. Z wściekłością wcisnęła pokrywę kolanem, próbując ścisnąć zamek, ale ten zdradziecko się rozjeżdżał, wypychając na zewnątrz brzeg ręcznika plażowego.
Za cienką sklejką, którą w tym zapyziałym pensjonacie dumnie nazywano ścianą, rozlegał się pisk darł się Krzyś, sześcioletni syn ciotki Iwony.
Nie chcę kaszy! Nie chcę! Chcę nuggetsów! wył dziecko, jakby rzeczywiście je ktoś zarzynał.
Po tym rozległ się ciężki klaps, brzęk naczyń i leniwy, przydymiony głos samej Iwony:
No już, kochanie, może zjesz łyżeczkę za mamusię?
Werka, skocz do sklepu, kup mu tych nuggetsów, widzisz, dzieciak się zamęcza.
Mi nogi odpadają, nie mam siły, widzisz przecież.
Dobrosława zamarła, ściskając zamek walizki. Znowu! Werka! I mama poleci!
Szymek, brat Dobrosławy, siedział na jedynym chybotliwym krześle w ich maleńkim pokoiku i ponuro gapił się w telefon.
Nawet nie próbował się pakować. Jego torba wciąż leżała w kącie nieruszona.
Słyszysz to? szepnęła Dobrosława, kiwając na ścianę. Znów matkę pogania.
Werka, przynieś, Werka, podaj. A mama zaraz się poderwie i poleci.
Daj spokój, odburknął Szymek, nie podnosząc wzroku. Jutro wracamy.
Ale ja dwa tygodnie to znoszę! Dwa tygodnie w tej dziurze, którą nazywają pensjonatem! Po co my się zgodziliśmy?
Bo mama prosiła. Iwonka musi odpocząć, biedna ona taka, zadrwił brat.
Dobrosława usiadła na brzegu łóżka, sprężyny jęknęły żałośnie.
Los ciotki Iwony rzeczywiście był smutny, ale Dobrosława nie potrafiła jej choćby żałować. W ogóle.
Iwona, siostra mamy, była od zawsze tą biedną, na którą wszyscy mieli się zrzucać.
Pierwsze dziecko zmarło w niemowlęctwie tragedia, o której w rodzinie mówiło się tylko szeptem.
Potem był mąż, który za bardzo lubił zaglądać do kieliszka i umarł od tego jakieś dwa lata temu.
Ciotka wychowywała dwoje dzieci z różnych związków. I całe to towarzystwo mieszkało u babci.
Był tam też kolejny mężczyzna marzeń już ósmy z rzędu.
Iwona pracy nigdy nie kochała, uważała, iż jej przeznaczeniem jest upiększać świat i cierpieć, a finansować ten bal powinno otoczenie.
Przede wszystkim jej siostra Weronika, czyli matka Dobrosławy. Według Iwony Werce forsy nigdy nie braknie.
Dobrosława wstała i podeszła do okna.
Widok? Luksusowy: na kubły śmieci oraz ścianę sąsiedniego kurnika.
Ten wyjazd to był pomysł mamy. Jedźmy razem, rodzinnie, pomożemy Iwonie, rozchmurzy się.
Pomoc oznaczała, iż Weronika opłaciła większość wyjazdu, kupowała jedzenie i gotowała dla całej zgrai. Tymczasem Iwona z nową koleżanką jakąś Malwiną poznaną przy basenie, zjednoczone miłością do nieróbstwa leżały godzinami, wygrzewając się na słońcu.
Pakuj się, rzuciła Dobrosława do brata. Wieczorem idziemy na kolację. Pożegnalną.
***
Restaurację oczywiście wybrała Iwona.
Chcę zjeść coś porządnego, wiesz, raz się żyje oznajmiła bez ogródek.
Knajpa była na bulwarze nad Wisłą. Zsunęli dwa stoły dla tej całej zgrai, jak ich nazywała w myślach Dobrosława.
Iwona, w błyszczącej sukience aż pękającej pod pachami, siedziała głową stołu obok Malwiny hałaśliwej baby z mocno rozjaśnionymi włosami.
Panie kelner! krzyknęła Iwona, choćby nie patrząc do karty. Najlepsze proszę! Kebab, sałatki i trochę tego czerwonego, na dzbanek!
Weronika, mama Dobrosławy, siedziała na końcu, zmęczona, z drżącym uśmiechem. Przez dwa tygodnie nie odpoczęła ani minuty: raz Krzyś histeryzował, raz Iwonie coś się działo, raz Alicja się nudziła.
Mamo, zamów sobie rybę, przecież mówiłaś, iż chcesz szepnęła Dobrosława, pochylając się do niej.
Daj spokój, dziecko, za drogo, odsunęła się Weronika. Zjem sałatkę. Iwonce niech się wiedzie ona w tym roku się nacierpiała.
Dobrosława w środku aż się zagotowała. O, nacierpiała! Jasne! Obok Krzyś, ten mały ci emperor, walił łyżką w talerz.
Karmić! zażądał, choćby na chwilę nie odrywając wzroku od ekranu.
Iwona rzuciła rozmowę z Malwiną i bez protestu nakarmiła syna ziemniaczaną papką.
Mój aniołku zmiękła. Jedz, nabieraj sił.
On ma sześć lat, nie wytrzymała Dobrosława. Nie umie sam jeść?
Przy stole zapadła cisza. Iwona powoli odwróciła głowę.
Kto cię pytał, kochana siostrzenico? wycedziła. Urodź swoje, to będziesz pouczać.
Mój syn to wrażliwa natura. Potrzebuje czułości!
Potrzebuje zasad, a nie tabletu przy stole odparowała Dobrosława. Wystarczy, iż czegoś nie dostanie, a wyje jak syrena. Uczycie go żądać.
Ojej, nie mogę! wtrąciła Malwina teatralnie, klaszcząc w dłonie. Iwona, zobacz na nią! Psycholożka się znalazła.
Jajko mądrzy kurę! Życia nie zna, a już dorosłych chce uczyć.
Dobrusia, przestań, szepnęła mama, ciągnąc za rękaw. Nie psuj wieczoru. Proszę.
Wieczór się wlekł. Iwona i Malwina głośno plotkowały o facetach, obgadywały gości pensjonatu i narzekały na ciężki los kobiet.
Alicja wgapiona w telefon rzucała tylko pogardliwe spojrzenia na przodków. Krzyś co chwila zaczynał wyć o deser i zamawiano mu największy puchar lodów.
Kiedy przyszło do rachunku, Iwona westchnęła teatralnie:
Ojej, portfel został w pokoju! Werka, zapłać, dobrze? Oddam, jak tylko wrócimy.
W życiu nie oddasz, pomyślała Dobrosława, patrząc jak matka bez słowa wyciąga kartę.
Scenariusz dobrze znany.
***
Wrócili do pensjonatu po północy. Dobrosława od razu poleciała pod prysznic, by zmyć z siebie ten lepiący wieczór.
Woda leciała cienką strużką, raz zmarzła, raz gorąca.
Wyszła z łazienki i skierowała się do swojego pokoju, ale zatrzymała się przy uchylonych drzwiach kuchni. Stamtąd dobiegały szepty.
Widzisz ty to dziewuszysko? gderała Malwina. Krzywi gębę, wyżej nosa nie widzi.
Ona mu nie da jeść.
Co cię to obchodzi, gówniaro? Życia nie znasz!
Jakby nie Werka, to by teraz krowom ogon zakręcała, a nie po restauracjach się szarogęsiła!
Wyniosła, pusta panienka. Ani chłopa, ani rozumu, tylko duma.
Dobrosława wstrzymała oddech.
Serce dudniło jej w gardle, aż bolało w uszach. Czekała. Czekała, aż mama w końcu walnie pięścią w stół.
Że powie: Przestań, Malwina, nie waż się tak o mojej córce mówić! Albo chociaż wyjdzie z tego towarzystwa.
Ale za drzwiami był tylko ciężki westchnienie Iwony i jej żałosny głos:
Ech, masz rację, Malwina. Ciężka ona, ciężka. Cała w ojca rodzinę.
Moi to przynajmniej Alicja, co prawda charakter ma, ale jest dobra i szczera.
A ta… patrzy na nas, jakbyśmy śmiecie byli. Aż mi w ustach zasycha, jak ona obok siedzi.
Ty, Werka, samaś ją rozpuściła! dodała Malwina. Trzeba było po tyłku dawać!
A teraz co? Siedzi księżniczka, matkę ma za nic.
Ja bym taką dawno z domu wygoniła, niech popatrzy jak świat wygląda.
Dobrosława oparła czoło o framugę. Mama milczała.
Siedziała tam, z tymi babami, piła herbatę (albo coś mocniejszego, bo czuć było spirytusem) i spokojnie słuchała, jak jej jedyną córkę obrzuca się błotem.
Dobrosława nagle się wyprostowała. Drzwi trzasnęły z hukiem, uderzając o ścianę.
Zaległa cisza.
Siedziały przy plastikowym stole, zawalonym pustymi opakowaniami po jedzeniu i resztkach.
Iwona w swojej pobłyszczanej sukience, już podartą pod pachą, Malwina z tłustą, czerwoną twarzą i matka
Matka, która od razu wciągnęła głowę w ramiona.
Więc jestem pusta panienka? głos Dobrosławy nie drżał.
Był twardy, jak kamień.
A ty, ciociu Iwono, to masz tę dobrą duszę?
Iwona zakrztusiła się winem, wytrzeszczyła oczy. Malwina wolno wstała, zasłaniając stół.
Podsłuchujesz, smarkulo? warknęła. Uszy ci przymarzły?
Nie muszę podsłuchiwać. Tak wrzeszczycie, iż cały pensjonat słyszy, Dobrosława weszła do środka i spojrzała Iwonie prosto w oczy. Co, ciociu Iwono, kawałek w gardle nie wchodzi?
A jak mama za ten kawałek płaciła w restauracji, to wtedy ci przechodziło?
Nie zakrztusiłaś się?
Jesteś niewdzięczna! wrzasnęła ciotka, czerwieniejąc. Do ciebie całym sercem, a ty fochy robisz!
Do matki cię mogę być, a ty mi chleb wypominasz?
No, zadław się swoimi pieniędzmi!
Nie o kasę chodzi, tylko o twoją bezczelność! Dobrosławę zalała złość. Całe życie siedzisz mamie na karku!
Raz mąż, raz drugi, raz dzieci, raz wymyślone choroby!
Mama haruje jak wół, żeby ci jakiejś wycieczki na Mazury kupić, a ty ją tylko po kątach obrabiasz!
Twoja córka to rozwrzeszczana dziewucha, która przeklina jak szewc i cię szmaci przy wszystkich, a ty mnie oceniasz?
Twój syn to histeryczny manipulator, którego choćby nie umiesz powstrzymać!
Ciotka tylko patrzyła na Dobrosławę, oniemiała.
Dobrusia! pisnęła Weronika, wyskakując zza stołu. Przestań natychmiast! Idź do pokoju!
Nie, mamo, nie pójdę, powiedziała Dobrosława i spojrzała matce prosto w oczy a w jej wzroku było więcej bólu niż gniewu. Siedzisz tu i słuchasz, jak jakaś obca baba obrabia mi tyłek, a ty milczysz? Pozwalasz na to?
Malwina odsuwając krzesło, ruszyła w stronę Dobrosławy, ściskając pięści.
No, smarkulo, ja ci zaraz pokażę, jak się szanuje starszych
Zamachnęła się. Ciężka dłoń poleciała w stronę twarzy.
Dobrosława nie zdążyła się choćby przestraszyć, odruchowo się cofnęła, ale nie poczuła bólu Szymek chwycił rękę Malwiny w locie.
Dotkniesz ją, a pożałujesz, rzucił cicho. Iwona, pakuj się. My się zbieramy.
My, czyli kto?! zapiszczała Iwona, czując, iż traci nad wszystkim kontrolę. Ja nie jadę! Przed nami jeszcze dwa dni, opłacone!
Werka! Twoje dzieci oszalały! Na ludzi się rzucają!
I wtedy Weronika w końcu przemówiła. Podeszła do Dobrosławy, chwyciła ją za ramiona i zaczęła trząść.
Po coś to zaczęła?! mama krzyknęła, łzy cieknęły jej po policzkach. Po co wyszłaś?! Siedziałaśby cicho!
Wszystko popsułaś! Rodzina jesteśmy! Nie wstyd ci robić awanturę przy ludziach?!
Dobrosława delikatnie, stanowczo odsunęła ręce mamy. Coś się w niej ostatecznie zerwało.
Mamo, nie wstyd mi To ty powinnaś się wstydzić, szepnęła. Bo pozwalasz im tak się z nami wszystkimi obchodzić…
Odwróciła się i wyszła z kuchni. Szymek poszedł za nią.
W pokoju pakowali się w milczeniu. Za ścianą Iwona darła się, opłakując swój los, a Malwina dogadywała, nazywając Dobrosławę i Szymka z*.
Alicja, zerwana ze snu, jeszcze głośniej narzekała, iż nie dają jej spać.
Nie damy rady wyjechać teraz, powiedział Szymek, zapinając torbę. Autobus dopiero rano. Musimy dotrwać do świtu na dworcu.
Oby tylko Dobrosława wrzuciła kosmetyki do reklamówki. Lepiej na dworcu, niż tu. W tym chlewie już ani sekundy dłużej.
A mama?
Dobrosława zamarła z T-shirtem w ręku.
Mama podjęła decyzję. Została tam, w kuchni. Pocieszać swoją siostrę.
***
Dobrosława nie utrzymuje kontaktu z matką, Szymek też nie wybaczyli jej do dziś.
Weronika jeszcze kilka razy dzwoniła, mówiąc, iż jest gotowa wybaczyć, jeżeli przeproszą Iwonkę, ale oni oboje zgodnie uznali, iż takiego wybaczenia im nie trzeba.
Dość już. Starczy.
Matka niech sobie żyje, patrząc co jej siostra zje im z bezczelną rodziną jest lepiej osobno.












