„Jak bardzo się zmienił. Gdyby był trochę zamożniejszy i pracował w renomowanej firmie, mogłabym się w nim zakochać” – myślała.

polregion.pl 1 miesiąc temu

„Jakim pięknym się stał. Gdyby był trochę bogatszy, pracował w prestiżowej firmie, może bym się w nim zakochała” — myślała Kinga.

— No, Bartek, zostajesz za mnie. jeżeli będą problemy, dzwoń. Nie lecę na Marsa, jestem na telefon — powiedział Marek, podając rękę swojemu zastępcy i przyjacielowi.

— Jasne, nie martw się. A tak w ogóle, nie powiedziałeś, gdzie jedziesz na urlop. Na Malediwy czy do Turcji? — Bartek uścisnął jego dłoń.

— Nie mówiłem? Do matki. Trzeba naprawić dach, ogrodzenie poprawić. Za ojca dom był w porządku, a jak odszedł, wszystko się sypie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio siedziałem z wędką nad rzeką.

— Ja nigdy choćby nie byłem na rybach. Prawdziwy mieszczuch. Trochę ci zazdroszczę — westchnął Bartek. — Jak wrócisz, opowiesz — krzyknął za odchodzącym Markiem.

Ciesząc się, iż jutro będzie daleko od hałaśliwego, zakurzonego miasta, iż przytuli matkę i odetnie się powietrzem dzieciństwa, Marek jechał do domu i uśmiechał się.

Dorastał w małej wsi. Matka była nauczycielką, ojciec pracował na budowie. Marek często pomagał mu w pracy, umiał wszystko. Ojciec marzył, iż syn pójdzie w jego ślady. Ale Marka fascynowały komputery, nowe technologie. Uczył się łatwo. Gdy skończył szkołę, powiedział, iż we wsi nie ma przyszłości — chce pojechać do Warszawy i osiągnąć więcej niż zostać budowlańcem.

— Jak to nie ma przyszłości? Wieś się rozwija, budowlańcy zawsze będą potrzebni. Nie umrzesz z głodu. Chcesz, postawimy ci dom? Ożenisz się, dzieci będą miały gdzie biegać — przekonywał ojciec.

— Za wcześnie na żonę. Najpierw muszę stanąć na nogi — machnął ręką Marek.

Ojciec się denerwował, kłócił. Matka cierpliwie go uspokajała i wspierała syna.

— Nie obcinaj mu skrzydeł. Niech próbuje. Jest mądry, jeszcze będziemy z niego dumni — perswadowała ojcu.

Rodzice dali mu pieniądze na start i wypuścili syna podbijać stolicę. Marek studiował i pracował na budowie. Z czasem osiągnął wszystko, co chciał.

W szkole kochał się w Kindze, śmiesznej dziewczynie z zadartym noskiem. Nie była orłem, marzyła o salonie fryzjerskim. Każde z nich miało swój cel. Rozjechali się w różne strony, mając nadzieję, iż kiedyś się spotkają.

Gdy Marek przyjeżdżał na wakacje, Kinga akurat wyjeżdżała.

Mógł pójść do jej matki po numer telefonu, ale tego nie zrobił. Miłość przeszkadza w realizacji marzeń. Gdyby się pobrali, przyszłyby dzieci, a on musiałby zarabiać na chleb, a nie na swoje cele. Nie, najpierw trzeba osiągnąć wszystko — biznes, samochód, dom. Dopiero potem…

— Uważaj, czas ucieka. Kinga może nie czekać — mawiał ojciec.

— Nic straconego, są inne dziewczyny — odpowiadał Marek.
Ale innych nie potrzebował.

Teraz miał wszystko, o czym marzył. Piękny dom na warszawskim Żoliborzu, drogi samochód, biznes, który dobrze prosperował. Mógł pomyśleć o żonie. Kobiety się pojawiały, ale chciały go razem z domem, samochodem, pieniędzmi. A on pragnął, by kochały go dla niego samego.

Przyjeżdżając do rodziców, potajemnie liczył, iż spotka Kingę. Opowiadał im o sobie oszczędnie. Żyli skromnie, bez luksusów, uczciwie pracując. Tego oczekiwali od syna. Gdy opowiadał o sukcesach, ojciec marszczył brwi, a matka mrugała przestraszona. Czy można uczciwie zarobić na mieszkanie w Warszawie, na dom?

— Łamiesz prawo? Tego cię uczyliśmy? Wolałbym, żebyś został na budowie, niż miałbym się za ciebie wstydzić — burczał ojciec.

Dlatego Marek przyjeżdżał do nich starym, skromnym autem, pożyczonym od znajomych w zamian za swoje Audi. Albo pociągiem. Mówił mało, iż pracuje jako inżynier. Ojciec kiwał głową z aprobatą, dumny z syna-warszawiaka.

Tym razem też nie zmienił zwyczaju, choć ojca nie było już od trzech lat. Zostawił Audi w garażu, kupił bilet na pociąg i ubrał się zwyczajnie.

Miał miejsce na dole, ale oddał je starszej kobiecie, która bez przerwy dziękowała mu przez całą podróż.

Leżąc na górnej półce, patrzył przez okno. Mijały lasy, pola, rzeki. Przypominał sobie, jak lata temu pierwszy raz jechał do Warszawy. Pod stukot kół myślało się i wspominało lekko.

Wieś wydała mu się mała i bajecznie piękna. Powietrze było świeże, drzewa soczyście zielone, w przeciwieństwie do przykurzonych miejskich klombów. W ogródkach kwitły kwiaty, ciesząc oczy.

Wszedł na podwórko rodzinnego domu. Matka, zobaczywszy go, klasnęła w dłonie, w oczach pojawiły się łzy.

— Synku, jaka radość. A nie spodziewałam się ciebie. Na długo? — przyglądała mu się uważnie.

— Dopóki mnie nie wyrzucisz — przytulił ją.

Matka codziennie piekła ciasta, chcąc jak najlepiej nakarmić jedynego syna. Jadł, a potem łaził po dachu, stawiał nowy płot, malował okiennice.

— Odpocznij, synku. Przyjechałeś na urlop, a cały czas pracujesz — martwiła się.

— Właśnie skończyłem. A ty gdzie idziesz? — zapytał, widząc odświętną sukienkę i dużą torbę.

Matka nie wychodziła z domu bez „wychodowego”.

— Do sklepu trzeba — odparła.

— Ja pojadę rowerem. Co kupić? — zaproponował.

Matka podała listę.
— Tak się ubierasz? — załamała ręce.

— No, a co? — Uważał, iż dla wsi jest choćby nadto elegancki: znoszone dżinsy, koszula z podwiniętymi rękawami, odsłaniającymi mocne, opalone ręce.

Buty… Buty były markowe, drogie. No cóż, lubił wygodne, porządne obuwie. Wątpliwe, by ktoś na wsi znał ich wartość.

Ruszył rowerem do sklepu. Kobiety go nie poznawały, przyglądały się, wypytywały, skąd jest i do kogo przyjechał. Dziwiły się, gdy się przedstawiał, pytały o pracę. Marek odpowiadał krótko lub milczał.

Gdy wyszedł, zobaczył obok roweru czerwone Skodę. Przy niej jego rower wyglądał jak staroMarek odstawił rower, spojrzał w stronę Skody i nagle przypomniał sobie, jak Kinga śmiała się, gdy jako dzieci próbowali jeździć na jednym rowerze, a teraz jej głos zabrzmiał w jego głowie tak wyraźnie, jakby stała tuż obok.

Idź do oryginalnego materiału