**Łukasz**
Marek miał zwyczajną rodzinę. Mama i tata kochali go, a on kochał ich. W weekendy chodzili razem do kina i teatru, na lodowisko, a latem jeździli nad morze. Zbierali muszelki, tata uczył Marka pływać… Potem firma, w której pracował, zbankrutowała. I ojciec zaczął pić. A gdy był pijany, wyzywał rząd, prezydenta, prawo. Wszyscy byli winni, iż stracił pracę.
Gdy mama, zmęczona jego pijanymi tyradami, prosiła go, żeby poszedł spać, ojciec rzucał się na nią. Ostatnio od razu zaczynał się do niej czepiać. Mama wysyłała Marka do jego pokoju, ale on wszystko słyszał – wzdrygał się od krzyków i dźwięku tłuczonych talerzy. Co mógł zrobić?
Gdy ojciec w końcu zasypiał, wypełniając pokój chrapaniem i kwaśnym zapachem alkoholu, mama przychodziła do Marka i często zasypiała z nim na jego wąskim łóżku. Marek zauważał siniaki na jej rękach, choćby na twarzy. Rano ojciec przepraszał i przysięgał, iż już nigdy jej nie tknie…
Mama cicho wychodziła rano. Potem, gdy ojciec się wyspał, też wychodził, mówiąc, iż idzie „szukać pracy”. Marek zostawał sam, odrabiał lekcje. Chodził do trzeciej klasy na drugą zmianę. Sam podgrzewał sobie obiad, jadł i szedł do szkoły.
Wieczorem wszystko zaczynało się od nowa.
— Co, ojciec znowu wczoraj awanturował się? — spytała sąsiadka Zofia Stanisławowa, która mieszkała za ścianą.
— Tak — krótko kiwnął głową Marek.
— Czemu matka nie wezwie policji?
— Muszę iść, spóźnię się do szkoły — Marek pospieszył się.
— No to biegnij, biegnij — westchnęła sąsiadka, patrząc za nim.
Gdy Marek wrócił ze szkoły, mama gotowała w kuchni kolację. Ojca nie było w domu, co Marka ucieszyło. Usiadł przy stole i zaczął opowiadać proste szkolne nowinki. Potem powiedział, iż bez ojca jest lepiej i żeby już nigdy nie wracał.
Mama spojrzała na niego z dezaprobatą.
— To trudny okres, synku. Jak znajdzie pracę, wszystko wróci do normy.
Ale ojciec wrócił, hałaśliwie rozbierając się w przedpokoju, coś upuszczając i stękając. Mama od razu się spięła, wyjrzała z kuchni.
— Idź do swojego pokoju — szepnęła, popychając go plecami.
Marek siedział w swoim pokoju i słuchał. Ale dziś było inaczej, ciszej. Nagle mama krótko krzyknęła, coś ciężkiego uderzyło o podłogę. Marek ostrożnie wyszedł i zajrzał do kuchni. Ojciec stał, szeroko rozstawiając nogi, patrząc na mamę leżącą na podłodze. Marek nie wytrzymał, krzyknął. Ojciec odwrócił głowę i spojrzał na niego zaczerwienionymi oczami.
— Synku — powiedział.
Marek wypadł z mieszkania i zadzwonił do drzwi sąsiadki. Trzęsły mu się ręce. Zofia Stanisławowa kilka zrozumiała z jego bełkotu, ale wezwała policję i pogotowie. Przyjechali prawie jednocześnie. Ojca zabrali, mamę zawieźli do szpitala. Marek spędził tę noc u sąsiadki.
Rano pojechali z Zofią Stanisławową do mamy. Leżała sama na sali, oplątana przezroczystymi rurkami. Spała, nie obudziła się, choćby gdy Marek wołał ją i ciągnął za rękę. Lekarz zabrał sąsiadkę na korytarz, a Marek został z mamą.
Wciąż próbował ją obudzić. Zrobiło mu się nudno, sąsiadka nie wracała, więc poszedł jej szukać. Jedne drzwi były uchylone. Usłyszał, jak lekarz mówił, iż „jest w śpiączce i raczej się nie obudzi, ale trzeba wierzyć…” Przestraszył się i uciekł ze szpitala.
Zofia Stanisławowa znalazła go na ławce w szpitalnym parku. Płakał całą drogę do domu. Sąsiadka traciła cierpliwość, próbując go uspokoić. W domu spytała, czy mają jakąś rodzinę.
— Babcia na wsi — odpowiedział Marek.
— Daleko stąd?
— Autobusem półtorej godziny, potem jeszcze trzy kilometry pieszo.
— Pamiętasz drogę?
— Co ja, mały jestem? — oburzył się Marek.
— Jutro rano zawiozę cię do babci — powiedziała Zofia.
Ale rano zadzwoniła do niej córka przyjaciółki i poprosiła o natychmiastowy przyjazd. Mówiła, iż jej mama umiera. Zofia była zdezorientowana.
— Odprowadzę cię na dworzec i wsadzę do autobusu. Wybacz, iż nie mogę pojechać z tobą. Jesteś już dużym chłopcem.
Na dworcu poprosiła kierowcę, żeby miał go na oku. Tamten obiecał. Marek pojechał sam. Od monotonnego warkotu silnika i przeżyć gwałtownie zasnął. Wydawało mu się, iż dopiero zamknął oczy, gdy ktoś potrząsnął nim za ramię.
— Hej, chłopcze, wstawaj, dojechaliśmy — budziła go kobieta z sąsiedniego siedzenia.
Marek wstał i wysiadł.
— Słuchaj, idź z innymi, nie odchodź — powiedział kierowca. — Nie mogę cię odprowadzić, muszę wracać.
Marek skinął głową i wysiadł. Ludzie gwałtownie się rozeszli. Na drodze za wsią został sam. Zrobiło się strasznie. Ale świeciło słońce, pod nogami szeleściły liście. Powtarzał sobie, iż zna drogę, ważne, żeby nie zbaczać. Zaczął nucić ulubioną piosenkę dla odwagi: „Hej, hej ułani, malowane dzieci…” Wcześniej śpiewali ją razem z mamą.
Miał przejść jedną małą wieś, potem większą ze sklepem, a dalej była wieś babci. Gdy minął pierwszą, ktoś zagwizdał. Marek stanął i obejrzał się. Z boku drogi, na zwalonym drzewie siedziało dwóch starszych chłopaków.
— Ty kto? Do kogo przyjechałeś? — spytał wyższy. — Nie widziałem cię tu wcześniej.
— Jadę do babci — odpowiedział Marek.
— A czemu nie w szkole?
— Chodzę, ale teraz muszę — nie chciał tłumaczyć.
— Masz może papierosa? — spytał drugi cienkim głosem.
— Mama mówiła, iż jak się wcześnie zacznie palić, to się nie urośnie — odparł Marek.
Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
— O, jaki mądrala! — ryknął wyższy i jednym ruchem zdjął Markowi plecak.
— Oddajcie! — krzyknął Marek, próbując go odzyskać,Marek w końcu dotarł do babci, która otuliła go ciepłem i opieką, a z czasem, z pomocą matki, odnalazł spokój i wiarę w to, iż mimo przeszłych ciosów przyszłość może być lepsza.