Gdzie szukać pomocy, gdy dziecko cię nienawidzi?

twojacena.pl 4 dni temu

**Dziennik Zofii**

„Gdzie można się poskarżyć, gdy własna córka cię nienawidzi?”

— Trzeba gdzieś złożyć skargę na córkę — mamrotała Zofia, leżąc na zapadniętej kanapie, z twarzą zasłoniętą dłonią. — Żeby ktoś jej wytłumaczył, iż matkę należy szanować. Chociaż jeden głos. Chociaż ktoś…

W pokoju panował półmrok. Zapach zepsutego wina, brudnych talerzy i stęchłego powietrza wsiąkał w tapety i ściany. Zofia nie mogła wstać — głowa dudniła, jakby w czaszce utknął pociąg, a każdy jego postój przypominał o mdłościach. Gdzie zasnęła? Kiedy? Nie pamiętała. Tak samo jak nie pamiętała, kiedy sięgnęła po butelkę i gdzie podziały się ostatnie godziny.

Znów była sama.

Kinga nienawidziła pijaków.

To nie była zwykła niechęć. To była nienawiść, głęboka i stara jak korzeń starego dębu, który wrósł w każdą jej komórkę. Od dzieciństwa, od tych wieczorów, gdy w ich mieszkaniu rozgrywał się koszmar: matka, zataczając się, wpadała do środka, trzaskała drzwiami, nie trafiała w wyłącznik, chwytała się ścian. Czasem — upadała. Czasem — zasypiała w przedpokoju, nie docierając do łóżka.

Pewnego dnia Kinga znalazła Zofię leżącą przed klatką schodową, twarzą w błocie. Miała siedem lat. Siedem lat — a już wiedziała, czym jest wstyd. Czym jest oddech przepity, spojrzenia sąsiadów, drwiny koleżanek:
— Kinga, twoja mamusia dziś w rynsztoku czy pod stołem?

Nauczyła się powstrzymywać łzy. Nauczyła się zbierać potłuczone szkło, wynosić puste butelki w workach na śmietnik tak, by nikt nie widział. Myła podłogi, gdy matka nie mogła choćby wstać. Prała, sprzątała, gotowała — bo inaczej nie dało się żyć. W wieku dziesięciu lat wiedziała już, jak usunąć plamę po winie z dywanu i jak zmyć wymiociny ze ściany.

Każdy wieczór był próbą. Matka mówiła do siebie, krzyczała, płakała, rozbijała słoik o ścianę, upadała. A Kinga siedziała w ciemności, tuląc poduszkę, i zamierała. Wstrzymywała oddech. Czekała. Żeby tylko nie sprowokować, nie rozzłościć, nie zwrócić na siebie uwagi. Bo pijana matka mogła być różna. Czasem płakała, czasem wrzeszczała, a czasem — biła.

Kinga dorosła. Wyprowadziła się, gdy tylko mogła. Poszła na studia, pracowała wieczorami, by wynająć pokój. Potem poznała Jacka. Cichego, solidnego. Wzięli ślub. Urodził się syn — Mikołaj. I Kinga złożyła sobie przysięgę:
— Moje dziecko nigdy nie zobaczy mnie pijaną. Nigdy nie będzie się bało kroków na korytarzu. Nigdy nie będzie musiało za mną sprzątać.

Chroniła syna, jak mogła. Cisza, ciepło, domowy chleb, wieczorne bajki i świeże prześcieradła pachnące lawendą. Wszystko, czego sama nie miała.

Z matką prawie nie rozmawiała. Rzadko — krótkie, zdawkowe rozmowy. Tylko wtedy, gdy Zofia miała „lepsze” dni. Nie chciała wpuszczać jej do swojego życia. Ani na krok.

Ale Zofia — nie rozumiała.

Każdy jej poranek zaczynał się od bólu głowy i przekleństw. Warczała, potykała się po mieszkaniu. Czasem budziła się na kuchennej podłodze, wśród niedopałków, popielniczki i talerza ze zastygłym tłuszczem. Czasem — na kanapie, nie pamiętając, jak tam trafiła.

Czasem — w łzach, z żalem:
— Taka niewdzięczna! Ja ją urodziłam, nie spałam po nocach, a ona uciekła jak szczur. Ani telefonu, ani słowa. A to przecież moja krew… Córka.

Czasem w furii ciskała szklanką o ścianę i wrzeszczała na cały dom:
— Pasożytka! Myśli, iż matkę można wykreślić jak błąd w zeszycie! Jak umrę — choćby się nie dowie!

Czasem — płakała. Cicho. Gorzko. Bo rozumiała. Że sama to wszystko zniszczyła. Że każde „jeszcze jednego” zamieniała na czułość córki. Że wymieniła miłość na litry. I wiedziała, iż teraz już za późno.

Czasem Zofia próbowała przypomnieć sobie, gdzie popełniła błąd. Gdzie była ta rozdroże, na którym skręciła nie tam, gdzie trzeba. Po śmierci męża? Po utracie pracy? A może wcześniej — gdy uznała, iż kieliszek wieczorem „na odstresowanie” to nic złego?

Teraz żyła w samotności. Bez rodziny. Bez wnuka. Z butelką i starymi zdjęciami.

Otwierała album, na którym kurz leżał grubą warstwą. Patrzyła na Kingę — małą, z kokardą, z ufnymi oczami. Potem — na siebie. Młodszą. Zanim wszystko się posypało.

I w jej oczach pojawiał się strach.
— Co ja zrobiłam?..

Ale częściej — budziła się złość.
— To przecież MOJA córka! Dlaczego się mną nie zajmuje?! Dlaczego ja tu gniję, a ona żyje jak gdyby nigdy nic?!

Wtedy Zofia sięgała po telefon, żeby zadzwonić „do jakichś urzędów” i poskarżyć się:
— Niech zmuszą ją, żeby szanowała matkę! Przecież musi być na to paragraf! Ja przecież jestem jej matką!

A potem… odkładała słuchawkę. Zsuwała się z kanapy. I szła do szafki, gdzie stała niedopita butelka. Bo łatwiej było znów się zatracić, niż przyjąć prawdę.

Kinga wiedziała, iż jej matka jest sama. Że pije. Że może pewnego dnia umrzeć w pustym mieszkaniu, nieodnaleziona przez nikogo. Ale jej serce dawno się wypaliło. Został po nim tylko popiół. Ból, który nosiła w sobie całe życie, nauczył ją jednego — ratuj siebie pierwszą. A jeżeli ktoś ciągnie cię na dno — puszczaj. choćby jeżeli to twoja matka.

Bo czasem szacunku nie da się wymusić. Czasem trzeba go zasłużyć. Albo… nie stracić. Ale jeżeli się go straci — nie da się go odzyskać. choćby jeżeli bardzo się chce.

I nie ma już do kogo się skarżyć.
Nikogo i nic.
Bo samemu się wszystko zniszczyło. Własnymi rękami. Własnymi butelkami. Własnym milczeniem, gdy powinno się powiedzieć: wybacz…

Idź do oryginalnego materiału