Gdzie szukać pomocy, gdy córka cię nienawidzi?

newsempire24.com 4 dni temu

— Gdzie można poskarżyć się na córkę, która mnie nienawidzi? – mruczała Zofia, leżąc na wgniecionej kanapie, zakrywając twarz dłonią. – Żeby ktoś jej wytłumaczył, iż matkę trzeba szanować. Chociaż ktoś. Chociaż ktokolwiek…

W pokoju panował szary półmrok. Zapach przeterminowanego wina, brudnych talerzy i ciężkiego powietrza wsiąkał w tapety i ściany. Zofia nie mogła wstać – głowa dudniła, jakby w czaszce utknął pociąg, a każdy jego postój kończył się nudnościami. Gdzie zasnęła? Kiedy? Nie pamiętała. Tak samo jak nie pamiętała, w którym momencie wczoraj wieczorem sięgnęła po butelkę i gdzie podziały się ostatnie godziny.

Znów była sama.

Weronika nienawidziła pijaków.

To nie była zwykła niechęć. To była nienawiść, głęboka i zakorzeniona jak pień starego drzewa, który wrósł w każdą jej komórkę. Od dzieciństwa, od tych wieczorów, gdy w ich mieszkaniu zaczynało się coś na kształt piekła: matka, zataczając się, wpadała do środka, trzaskała drzwiami, nie trafiała w włącznik, chwytała się ścian. Czasem upadała. Czasem zasypiała w przedpokoju, nie docierając do łóżka.

Pewnego razu Weronika znalazła Zofię leżącą pod klatką schodową twarzą w błocie. Miała siedem lat. Siedem lat – a już wiedziała, co to wstyd. Co to zapach alkoholu, spojrzenia sąsiadów, drwiny kolegów z klasy:
– Weronika, twoja mama dziś w rynsztoku czy pod stołem?

Nauczyła się powstrzymywać łzy. Nauczyła się chować potłuczone naczynia, zbierać puste butelki do worków i wynosić je na śmietnik tak, by nikt nie widział. Myła podłogi, gdy matka nie była w stanie choćby wstać. Prała, sprzątała, gotowała – bo inaczej nie dało się żyć. W wieku dziesięciu lat wiedziała już, jak usunąć plamę z wina z dywanu i jak zmyć wymiociny ze ściany.

Każdy wieczór był próbą. Matka rozmawiała sama ze sobą, krzyczała, szlochała, rzucała szklanym słoikiem o ścianę, przewracała się. A Weronika siedziała w ciemności, tuląc poduszkę, i zamierała. Nie oddychała. Czekała. Żeby tylko nie sprowokować, nie rozzłościć, nie zwrócić na siebie uwagi. Bo pijana matka mogła być różna. Czasem płakała, czasem wrzeszczała, a czasem – biła.

Weronika dorosła. Wyprowadziła się, jak tylko mogła. Poszła na uniwersytet, pracowała wieczorami, by wynająć pokój. Potem poznała Artura. Cichego, pewnego. Wzięli ślub. Urodził się syn – Mikołaj. I Weronika dała sobie przysięgę:
– Moje dziecko nigdy nie zobaczy mnie pijanej. Nigdy nie będzie bało się kroków w korytarzu. Nigdy nie będzie musiało za mną sprzątać.

Chroniła swojego syna, jak potrafiła. Cisza, przytulność, domowy chleb, wieczorne bajki i czyste prześcieradła pachnące lawendą. Wszystko to, czego sama nie miała.

Z matką prawie nie utrzymywała kontaktu. Rzadko – krótkie rozmowy, zawsze powściągliwe. I tylko wtedy, gdy Zofia miała względnie „trzeźwe” okresy. Nie chciała wpuszczać jej do swojego życia. Ani na krok.

Ale Zofia – nie rozumiała.

Dla niej każdy poranek zaczynał się od bólu głowy i przekleństw. Mamrotała, klęła, potykała się po mieszkaniu. Czasem budziła się na kuchennej podłodze, wśród niedopałków, popielniczki i talerza ze zastygłym tłuszczem. Czasem – na kanapie, nie pamiętając, jak tam trafiła.

Czasem – w łzach, z urazą:
– Taka niewdzięczna! Ja ją porodziłam, nocami nie spałam, a ona uciekła jak ostatnia szczura. Ani telefonu, ani kartki. A przecież to moja córka…

Czasem w furii rzucała szklanką o ścianę i wrzeszczała na cały dom:
– Pasożytka! Myśli, iż matkę można wykreślić z życia jak błąd w zeszycie! Jak umrę, choćby się nie dowie!

Czasem – płakała. Cicho. Gorzko. Bo rozumiała. Rozumiała, iż wszystko zniszczyła sama. Że każde „jeszcze jeden kieliszek” wymieniała na czułość córki. Że zamieniła miłość na litry. I wiedziała, iż teraz było już za późno.

Czasem Zofia próbowała przypomnieć sobie, gdzie wszystko się popsuło. Gdzie był ten zakręt, na którym skręciła nie tam, gdzie trzeba. Po śmierci męża? Po utracie pracy? Czy może wcześniej – gdy uznała, iż wieczorny kieliszek „dla rozluźnienia” to nic złego?

Teraz żyła w samotności. Bez bliskich. Bez wnuka. Z butelką i starymi zdjęciami.

Otwierała album, na którym kurz leżał jak warstwy lat. Patrzyła na Weronikę – tę małą, z kokardą, z ufnym spojrzeniem. Potem – na siebie. Młodszą. Zanim wszystko zaczęło się walić.

I w jej oczach pojawiał się cień strachu.
– Co ja narobiłam?..

Ale najczęściej – budziła się w niej złość.
– To MOJA córka. Dlaczego się mną nie opiekuje?! Dlaczego ja tu gniję sama, a ona żyje, jakby nigdy nic?!

I wtedy Zofia sięgała po telefon, żeby zadzwonić „do jakichś władz” i poskarżyć się:
– Niech zmuszą ją do szanowania matki! Przecież musi być jakiś paragraf! Przecież to moja krew!

A potem… odkładała słuchawkę. Zsuwała się z kanapy. I szła do szafki, gdzie stała niedopita butelka. Bo łatwiej było znów się zatracić, niż przyjąć prawdę.

Weronika wiedziała, iż jej matka jest sama. Że pije. Że może pewnego dnia umrzeć w pustym mieszkaniu, nieodnaleziona przez nikogo. Ale jej serce dawno już wygasło. Został w nim tylko cienki popiół. Ból, który nosiła w sobie całe życie, nauczył ją jednego – ratuj siebie pierwszą. I jeżeli ktoś ciągnie cię na dno – puść. choćby jeżeli to twoja matka.

Bo czasem szacunku nie da się wymusić. Czasem trzeba go zasłużyć. Albo… nie stracić. A jeżeli się straci – już nie da się go odzyskać. choćby jeżeli bardzo się chce.

I nie ma już do kogo się skarżyć.
Nikomu i na nic.
Bo wszystko zniszczyłeś sam. Własnymi rękami. Własnymi butelkami. Własnym milczeniem, gdy powinieneś był powiedzieć: przepraszam.

Idź do oryginalnego materiału