**Dziennik, 15 stycznia**
Najpierw zniknęły rękawiczki. Potem klucze. Następnie stary szalik. Można by to zrzucić na wiek, roztargnienie, zmęczenie. Ale gdy zaginęła szósta rzecz w tym miesiącu — pudełko z nitkami, które zawsze stało na kredensie — Aldona Nowak nie wytrzymała. Osunęła się na krzesło, ciężko wzdychając. Palce drżały jej nie ze strachu, ale z gniewu, iż jej mały, poukładany świat rozpada się jakby ktoś niewidzialny delikatnie wyciągał z niego nitki.
— Skoro tak, to bawmy się — powiedziała głośno, a w jej głosie nie było niepokoju, tylko wyzwanie ostre jak brzytwa.
Mieszkanie milczało. Tylko za ścianą tykał stary zegar, odmierzając czas z upartą dokładnością. Aldona żyła sama od dziewięciu lat. Mąż odszedł nagle, w salonie, z niedopitą filiżanką herbaty w dłoni i niedopowiedzianym żartem na ustach. Po jego śmierci nic nie zmieniła: ten sam wytarty fotel, skrzypiące krzesło, choćby jego ulubiony kubek z wyblakłym napisem „Najlepszy dziadek”.
Córka odwiedzała raz na pół roku. Przywoziła zakupy, marudziła, iż matka nie odbiera telefonów, i spieszyła się do swojego życia. Jej słowa były urywane, jakby wtłoczone między pracę, rodzinę i wieczne kredyty. Aldona nie miała pretensji. Rozumiała — córka miała swoje sprawy. Przyjmowała paczki z kaszą i lekami, uśmiechała się, niezgrabnie przytulała, odprowadzała do drzwi i stała potem w pustym przedpokoju, wpatrzona w zamknięte wejście, aż cisza stawała się nie do zniesienia.
Ale miesiąc temu w domu zaczęło się dziać coś dziwnego. Najpierw pojawił się zapach — subtelny, jakby w kącie tliły się zioła, jak w wiejskiej chacie jej babci. Potem przeciągi. Firanki drżały, choćby gdy okno było zamknięte. I cienie. Sunęły po ścianach, niepasujące do ruchu światła, jakby ktoś niewidzialny skradał się po pokoju. Dom oddychał obcym rytmem.
Aldona milczała. Częściej siadała przy oknie, z podkulonymi nogami i zimną herbatą, patrząc na zaśnieżone podwórko. Wspominała, jak ojciec uczył ją jeździć na rowerze, trzymając za siodełko. Jak w latach dziewięćdziesiątych z mężem grzali się przy piecyku, gdy brakowało prądu, i śmiali się, smażąc chleb na rozgrzanej blasze. Jak kupili pierwszy telewizor i do północy kłócili się, który kanał wybrać.
A potem rzeczy zaczęły znikać. Najpierw drobiazgi: guzik, chusteczka, broszka. Potem ważniejsze: ulubiony szalik, okulary, notes. Każdy raz — bez śladu. Jakby ktoś zabierał kawałki jej życia, cicho, ale uparcie.
— Gdzie się schowałaś? — spytała pewnego dnia pustkę. Jej głos odbił się echem od ścian.
Wtedy z kuchni dobiegło: „Tu”.
Głos był cichy, prawie dziecięcy, ale nie zły. Po prostu obcy. I przez to — prawdziwy do bólu.
Nie pobiegła tam od razu. Zaparzyła herbatę, czekała. W końcu wstała i weszła do kuchni. Drzwi skrzypnęły, jakby wątpiły razem z nią. Wszystko było na swoim miejscu: stół nakryty ceratą, garnki na półce. Ale powietrze było inne. Cisza nie była pusta, tylko żywa, jakby ktoś wstrzymał oddech. Obecność niemal namacalna, ale ciepła jak delikatny dotyk.
— Kto tam? — spytała stanowczo, bez lęku.
Nie było odpowiedzi. Tylko skrzypnięcie podłogi.
Nazajutrz zniknął stary notes z przepisami. Wieczorem, wróciwszy z balkonu, znalazła na stole pocztówkę. Bez adresu, bez podpisu. Dwa słowa napisane koślawym pismem: „Jestem tu”.
Odtąd żyły razem. Tamta — w cieniach, w kątach, w drżeniu firanek. Aldona — w świetle dnia, w szumie czajnika. Nie rozmawiały. Aż pewnego dnia, otwierając schowek, znalazła wszystkie zaginione rzeczy. Ułożone starannie, czyste, jakby ktoś o nie zadbał.
Wtedy zrozumiała: to nie intruz. To ona sama. Ta, którą zagubiła, gdy odszedł mąż, gdy córka wyjechała, gdy dni zmieszały się w szarą masę. Ta, która śpiewała przy gitarze, tańczyła przy radiu, pisała wiersze na skrawkach papieru i chowała je do szuflady. Ta, która znikała powoli, z każdym „potem”, każdym „nie teraz”.
Aldona narzuciła szalik. Pachniał miętą i czasem. Wyszła na balkon. Zapaliła — pierwszy raz od dziesięciu lat. Dym unosił się w górę, zabierając ze sobą ciężar, samotność, obcy chłód.
Na dole sypał śnieg. Miękki, lekki. W jego blasku migotały światła Warszawy, jakby świat szeptał: „Czekałem na ciebie”.
*Gdzie się schowałaś?* pomyślała. *O, jesteś. Znalazłam cię.*
I wtedy zrozumiałem, iż czasem to, co uważamy za zagubione, po prostu jest schowane głęboko — czeka, aż odważyliśmy się ponownie spojrzeć.