Minęte już dziewięć miesięcy, odkąd od Artura nie było żadnej wiadomości. Na początku Elżbieta Kowalska liczyła dni, zaznaczając je w starym kalendarzu wiszącym w kuchni. Potem przeszła na tygodnie. A w końcu przestała całkiem, bo każdy nowy dzień bez listu ciął serce jak mroźny wiatr w grudniu. Wciąż sprawdzała skrzynkę pocztową – rano, gdy pierwsze promyki słońca muskały okna, i wieczorem, gdy cień wypełniał ich małe mieszkanie na obrzeżach Białegostoku. Listonoszka, pani Grażyna, już choćby nie podnosiła wzroku, mijając dom, jakby jej milczenie mogło złagodzić pustkę. Ale skrzynka pozostawała niema. Raz za razem.
Artur wyjechał do Kanady cztery lata temu. Na kontrakt. Obiecał, iż to tylko na chwilę. Że zarobi, urządzi się, pomoże. Wróciłby. Wyjeżdżał z lekką walizką, uśmiechem i oczami pełnymi marzeń. Pierwsze miesiące pisał często – krótkie wiadomości, telefony wieczorami. Potem coraz rzadziej. Aż w końcu – cisza. Jakby ktoś za oceanem wymazywał jego przeszłość, skreślając z pamięci dom, ulicę, matkę.
Elżbieta chwytała się wymówek jak tonący brzytwy. Jest zajęty. Uczy się języka. Buduje nowe życie. Powtarzała to, stojąc przy kuchni, żeby nie krzyknąć z bólu, żeby zagłuszyć strach, iż syn przepadł na zawsze. W pamięci migały jego dziecięce kroki w korytarzu, jego śmiech, gdy wpadał cały ubabrany z podwórka i krzyczał: „Mamo, patrz, co znalazłem!”. Teraz otaczała ją cisza – ciężka jak śnieg zasypujący ich małe miasteczko.
Wymówki się skończyły. Pozostała tylko przepaść. Zimna, nieprzenikniona, rosła między nimi z każdym dniem jak lodowy mur, odcinający przeszłość od teraźniejszości.
W ich miasteczku takich matek było wiele. Kobiety, których dzieci wyjechały, zostawiając za sobą puste skrzynki i niedopowiedziane słowa. Rozpoznawały się po spojrzeniu – żywym, ale przesłoniętym melancholią. Sąsiadka Irena szeptała: „Dobrze, iż żyje. Bierz, co dają, Ela”. Elżbieta kiwała głową, ale w środku rozlewała się wina. Nie wystarczało jej wiedzieć, iż żyje. Chciała słyszeć jego głos, jego „Mamo, co u ciebie?” – nie dla pieniędzy czy prezentów, ale żeby serce znów biło równo.
Żyła skromnie. Ogródek za domem, kot o imieniu Puszatek, stary telewizor, w którym leciały wieczne melodramaty. W piątki – sprzątanie, w soboty – targ, gdzie handlarze witali ją jak starą znajomą, a sprzedawczyni warzyw zawsze pytała: „Znowu bez torby, pani Elżbieto?”. Robiła na drutach. Najpierw rękawiczki dla Artura, wspominając jego szerokie dłonie. Potem – po prostu, chowając je do szuflady, jakby ktoś jeszcze mógł przyjść i zabrać ich ciepło. Szyła też poduszki dla schroniska. Byleby tylko ręce nie drżały z pustki. Byleby dzień nie zamieniał się w bezdenną dziurę.
Pewnego listopadowego wieczoru rozległo się pukanie do drzwi. Elżbieta pomyślała, iż to sąsiadka – pożyczyć mąki albo zapałek. Albo kurier pomylił adres. Otworzyła – i zamarła, jakby świat stanął w miejscu. W progu stał chłopiec, może dwunastoletni, w wytartej kurtce i z małym plecaczkiem. Oczy – szare, uważne, z lekką iskrą, jakby już wiedział, iż życie może zaskoczyć na sto sposobów.
— Pani jest Elżbieta Kowalska? — zapytał cicho, głos mu drżał, może od zimna, a może od emocji.
— Tak… — wyszeptała, czując, jak serce ściska się od dziwnego przeczucia.
— Jestem Kacper. Mama powiedziała, iż mogę u pani zostać. Powiedziała, iż u babci zawsze jest bezpiecznie.
Świat zachwiał się jak stary most na wietrze. Elżbieta nie od razu pojęła, co się dzieje. Zauważyła tylko, jak chłopcu od mrozu zaróżowiły się policzki i jak nerwowo szarpie rękaw swetra. A potem – jego oczy. Identyczne jak u Artura w dzieciństwie. Ten sam skupiony wzrok, ta sama cicha determinacja.
— Głodny? — zapytała, łapiąc się słów, żeby nie stracić równowagi.
— Może herbata? Z miodem, jeżeli pani ma — odpowiedział, lekko się uśmiechając.
Wszedł, postawił plecak przy drzwiach i usiadł przy stole. Spokojnie, jakby bywał tu tysiąc razy. Zdjął buty, starannie złożył szalik, wygładził rękawiczki. Elżbieta zauważyła, jak wytarty ma sweter, jak sznurówki ledwo trzymają się w supełkach.
Telefon zadrżał. Artur. Pierwszy raz od roku.
— Mamo, przepraszam, iż tak wyszło. U nas tu… wszystko się skomplikowało. Oddzwonię, dobra?
Rozłączył się, nie dając jej odpowiedzieć. Stała, patrząc na Kacpra, który już głaskał Puszatka, ostrożnie, jakby bał się go spłoszyć.
— Mogę go nakarmić? — zapytał, wskazując na kota. — Wiem, jak. U nas w domu był kot.
— Nazywa się Puszatek — odpowiedziała, wciąż nie wierząc, iż to nie sen.
— To może mu poczytam? Ja zawsze czytam przed snem. Mama mówiła, iż wtedy sny są lepsze.
Na początku był jak cień. Jadł starannie, sam sprzątał po sobie, spał, wtulony w kołdrę, z zapaloną lampką, jakby ciemność mogła go porwać. Pisał w zeszycie, rysował ołówkiem, pytał o pozwolenie na wszystko – wzięcie chleba, zapalenie światła, wyjście na dwór. Jakby bał się, iż będzie zawadzał. Ale potem zaczął się uśmiechać. Prosić o dokładkę kaszy. Przynosić z podwórka kamyki, szyszki, opowieści o psach sąsiadów. A raz przytargał rannego wróbla, owiniętego w szalik, i karmił go okruchami.
Elżbieta bała się przyzwyczaić. Co noc powtarzała sobie: „Wkrótce wyjedzie”. Ale każdego ranka łapała się na tym, iż czeka na jego kroki, jego pytania, jego śmiech. W końcu się poddała. Stał się jej porankiem, wieczorem, sensem – jak ciepłe światło w oknie.
Kacper mieszkał u niej cztery miesiące. Artur zadzwonił trzy razy. Krótko, sucho. O pracy, o problemach, iż „wszystko skomplikowane”. Ani słowaA gdy w kolejnym liście Kacper dopisał: „Przyjadę na wakacje”, Elżbieta po raz pierwszy od dawna poczuła, iż ktoś wreszcie nie zapomniał drogi do domu.